0
Chris Peen 21 listopada 2022 20:29
Dzień 0

Genezy tego wyjazdu należy poszukiwać w niedoszłym wyjeździe do Kenii w lutym tego roku (pozytywny test na covid na 3 dni przed wylotem… :o :oops: :twisted: ). Okres ważności kenijskiej wizy się skończył, nasza ochota do odwiedzenia akurat tego kraju również wyblakła (pomimo, że w międzyczasie Kenia złagodziła swoje przepisy covidowe). No, ale Moja Pani (debiutant na Czarnym Lądzie), obiecała, że w 2022 roku pojedziemy do Afryki, więc trzeba było kuć żelazo… ;)
Wiadomo było, że musiałem wybrać coś bezpiecznego, w miarę atrakcyjnego i w miarę logistycznie nieskomplikowanego. Wybór padł na Senegal i Gambię, które od lat są uważane (jak się okazało całkiem słusznie), za jedno z najlepszych miejsc do rozpoczęcia afrykańskich przygód. Faktycznie okazało się, że obydwa kraje są bardzo bezpieczne, ludzie przyjacielscy, a samo podróżowanie łatwe i przyjemne. Należy natomiast obiektywnie stwierdzić, iż pod względem turystycznym te kraje są dosyć przeciętne i prawdziwych atrakcji jest tam niewiele, ale ten detal nie wpłynął, w jakiś szczególny sposób, na moje mocno zaawansowane zadowolenie z wyjazdu :) .
Przechodząc do informacji praktycznych, należy podkreślić, iż do Senegalu i Gambii łatwo i relatywnie tanio, można się dostać czy to słynną lądową trasą przez Maroko, Saharę Zachodnią i Mauretanię czy po prostu samolotem. My, z braku czasu (oraz wcześniejszego odwiedzenia zarówno Maroka, jak i Sahary Zachodniej) zdecydowaliśmy się na samolot. Po dłuższym badaniu, wybrałem lot portugalskim TAPem z Mediolanu – Malpensa z przesiadką w Lizbonie do Banjulu. Za bilety z bagażem podręcznym (od lat podróżujemy w taki sposób) płaciliśmy po 1.851,00 zł. Można było trochę taniej kupując bilety przez OTA, ale mając w pamięci użeranie się z pośrednikami w czasach covidowych, wolałem kupić bilety bezpośrednio u źródła. Jeszcze tylko dolot do Bergamo Ryanairem za 39,00 zł oraz powrót Wizzairem bezpośrednio z Mediolanu – Malpensa za 114,00 zł i całość lotów zamknęła się w kwocie 2.004,00 zł na osobę.
Z wydatków przedwyjazdowych należy jeszcze wspomnieć o tabletkach antymalarycznych Falcimar za 198,00 zł na osobę za 24 sztuki (przyjmując 1 tabletkę przed wyjazdem i 7 po powrocie, akurat starczyło na dwutygodniowy wyjazd), które są sporo tańsze od Malarone, a (podobno) tak samo skuteczne.
Jeszcze tylko kupno przewodnika Lonely Planet (37,00 zł), wykupienie ubezpieczenia (235,00 zł za dwie osoby) i przylotniskowego parkingu (195,00 zł) i można było rozpocząć pakowanie. Afryko, przybywamy… :Dmaxima i nelson 1974 - będą moje wrażenia i będą informacje praktyczne, więc zakładam, że skorzystacie.

Robaku - geograficznie to ja już w Afryce byłem wcześniej... 13 razy ;) . Z czego 4 razy na Wyspach Kanaryjskich :lol: , 1 raz na Maderze :lol: , 3 razy w Maroku (w tym raz razem z Saharą Zachodnią), 1 raz w Tunezji i 1 raz w Egipcie. No, ale prawdziwa Afryka to była tylko te ostatnie 3 razy - RPA, Zimbabwe, Mozambik i Swaziland, następnie - Ghana, WKS i Burkina Faso, no i trochę peryferyjna - Reunion, Rodrigues, Mauritius, Mayotte i Madagaskar. No i teraz Gambia i Senegal :D

agnieszka.s11 - osobiście uważam, że zarówno Gambijczycy, jak i (w trochę mniejszym zakresie) Senegalczycy to jedni z najmilszych ludzi jakich spotkałem na swoich wyjazdach. Są autentycznie uśmiechnięci, bezkonfliktowi i generalnie uczciwi (cecha, którą bardzo cenię). Faktycznie na plaży kręciło się sporo różnych sprzedawców, naganiaczy i przewodników, ale w porównaniu do wielu innych krajów, w których byłem, można ich było relatywnie szybko i bezboleśnie spławić. Dla mnie w ogóle, największą atrakcją tego wyjazdu była pozytywna atmosfera i fajny klimat, które wytwarzali przede wszystkim miejscowi ludzie :)

irae - no też mi się bardzo podobało, co mam nadzieję będę umiał przekazać w relacji. Dzień 1

No i nastał w końcu ten długo wyczekiwany dzień. Ale najpierw obowiązki, jedziemy do pracy. Już po godzinie czuję, że coś mnie zaczyna łamać… No pięknie, jeszcze nie wyruszyliśmy, a ja już jestem chory :oops: . Kręci mi się w głowie, gorąco mi, bolą mnie kości… Ha! Falcimar! Trochę się uspokoiłem, no tak, to na pewno zaczął działać lek antymalaryczny, który zacząłem przyjmować tego dnia.
Ostatni dzień pracy przed urlopem, czyli nieprawdopodobna przypadkowość piętrzących się czynności, które muszę wykonać przed wyjazdem oraz osób, z którymi bezwzględnie muszę się spotkać, zwiększająca się proporcjonalnie do upływającego czasu :cry:
Do domu przyjeżdżam wyczerpany i nie mam na nic siły, a już na pewno na kolejne sprawdzanie spakowanego plecaka (co będzie skutkować np. tym, że zapomnieliśmy zabrać szamponu i pasty do zębów).
Czas na chwilę relaksu, bo przecież nasz samolot do Bergamo odlatuje dopiero o 23.25, a do Balic jedzie się od nas autostradą niecałą godzinę. Taaak, ale niekoniecznie w piątek i nie wtedy, gdy zarówno przy wjeździe i wyjeździe z autostrady są wypadki :shock: . Gdy około 20.30 na spokojnie ładujemy się do naszego bolidu, włączamy wreszcie nawigację, która pokazuje ponad 2h dojazdu. No to daliśmy…
To była wyczerpująca jazda w ciszy i skupieniu. Wzajemne wyrzuty zostawiliśmy sobie na inny raz. Pod bramkę dobiegliśmy, gdy ogonek kolejki niebezpiecznie zbliżał się do swoich ostatnich ogniw. Więc, jednak lecimy…
Lot do Bergamo (który to już raz???) minął już bez większych przygód. Do naszej Casa Vacanza Orio al Serio Bergamo mamy 2 km spaceru. Ot, akurat aby rozprostować nogi. Nasza meta (podobnie jak i inne noclegownie koło lotniska Bergamo) to taki typowy puchar za suchar. Duża cena za mikre warunki :evil: 80 euro za miejscówkę pokroju schroniska młodzieżowego… No, ale co było zrobić? I tak to było jedno z najtańszych miejsc. Wyczerpani padliśmy na łóżko… na wszelki wypadek rozkładając wcześniej wiezione do Afryki śpiwory :lol: .Dzień 2

Wstajemy o 9.00 i szybko zbieramy się z naszej mety. Nie było to zbyt przytulne miejsce i bez żalu go żegnamy. Na zewnątrz – niespodzianka. To przecież koniec października, a tu słońce i prawie 20 stopni. Decydujemy, że na dworzec w Bergamo idziemy na piechotę. To w końcu tylko 3 km. Po drodze robimy jeszcze zakupy w Lidlu.
Dojazd z Bergamo do lotniska Mediolan – Malpensa jest dosyć drogi i trzeba trochę pokombinować, żeby koszty obniżyć. Najtańszą opcją, którą znalazłem jest dojazd pociągiem z Bergamo do miejscowości Busto Arsizio za 8,30 Euro, a stamtąd także pociągiem za 4,00 Euro już bezpośrednio na lotnisko.
Na lotnisku od razu zonk :oops: . Podczas odprawy w TAP Airlines oznajmiono nam, że samolot do Lizbony będzie na pewno sporo opóźniony. Biorąc pod uwagę, iż w Lizbonie mieliśmy tylko 1h i 20 min na przesiadkę do Banjulu zaczęliśmy przeczuwać problemy. Cały lot siedzimy jak na szpilkach, licząc na cud :roll: . Ostatecznie wylądowaliśmy w Lizbonie z prawie 1,5h opóźnieniem, ale na szczęście nasz następny samolot nie tylko, że czekał na nas, ale jeszcze na kilka innych osób z innych opóźniających się samolotów. Wreszcie mogliśmy się trochę wyluzować, a nawet się trochę wyciągnąć, bo pomimo, że lecieliśmy wąskokadłubowym Embraerem 190 to było sporo wolnych miejsc :) .
No i wreszcie po niecałych 4h lotu lądujemy w Gambii. Jesteśmy w Afryce! Na dzień dobry uderza nas fala gorąca, wilgoci, tajemnicy i tropikalnych zapachów. Jesteśmy szczęśliwi, ale równocześnie czujni. Każdy lądujący (i startujący) na lotnisku w Banjulu musi zapłacić opłatę w wysokości 20 USD, 20 Euro lub 1.000 Dalasi. Oczywiście najtaniej jest zapłacić w Dalasi (1.000 Dalasi to około 16 Euro), ale kto z obcokrajowców przylatując do Gambii ma miejscową walutę? Warto natomiast o tym pamiętać odlatując. Próbujemy zapłacić 100 USD licząc, że dostaniemy z powrotem 60 USD (co wydaje się być dosyć logicznym założeniem). Jak się jednak okazało, pani przyjmująca od nas opłatę próbuje nam resztę wydać w Dalasi po jakimś bandyckim kursie, więc wycofujemy nasze 100 USD i płacimy zgodne 40 USD. O dziwo, jeszcze na lotnisku wymieniamy u jakiegoś półoficjalnego cinkciarza 100 USD po bardzo dobrym kursie (1 USD = 65 Dalasi), którego później już nigdzie nie uzyskaliśmy (raz było to 64 Dalasi, a raz 62 Dalasi). Od razu w tym miejscu należy zauważyć, że zdecydowanie bardziej chodliwą walutą w Gambii jest Euro, które podczas naszego pobytu było zazwyczaj wymieniane w relacji (1 Euro = 64 Dalasi).
Po wyjściu przed lotnisko przyglądam się mężczyznom z karteczkami licząc, że na którejś przeczytam swoje nazwisko. Na próżno…
Mieliśmy zarezerwowany nocleg w pensjonacie Ous and Buwa, a nawet uzgodniliśmy z naszym hostem, że po nas wyjedzie za 10 Euro, co było całkiem dobrą ceną, biorąc pod uwagę, że samolot miał lądować o północy, a w końcu wylądował o 2 w nocy. Ale… na lotnisku nikt na nas nie czekał… Poprosiliśmy miejscowego o użyczenie telefonu i zadzwoniliśmy po naszego hosta, który obiecał, że zaraz przyjedzie, co też faktycznie miało miejsce.
Dowiózł nas do swojego pensjonatu, który byłby całkiem ok, gdyby był trochę bardziej czysty… :oops: Moja Pani, nie chcąc się do czegoś przykleić, na wszelki wypadek niczego nie dotykała, a ja tylko sprawdziłem czy w łazience jest woda (była). Pożegnaliśmy się z naszym gospodarzem, rozłożyliśmy śpiwory i około 3 w nocy wreszcie położyliśmy się spać.Dzień 3

Już po kilku godzinach wstajemy. Ja nie mogę się doczekać aż ruszymy ku przygodzie, a Moja Pani w ogóle (jak twierdzi) nie spała, bo miała wrażenie, że ciągle się coś do niej dobiera (bynajmniej nie miała na myśli mnie). To była Jej pierwsza noc w Czarnej Afryce i wyobraźnia działała…
Za nocleg zapłaciliśmy 38,5 euro + 10 euro za nocną podwózkę z lotniska. Gdyby ktoś lądował w nocy w Banjulu, to miejsce jest godne polecenia, w przeciwnym razie nocleg w tym miejscu i w takich warunkach, nie ma raczej sensu.

Wyszliśmy z pensjonatu i poszliśmy kilkaset metrów do drogi, przy której – jak w większości krajów trzeciego świata – koncentruje się życie. Mężczyźni coś naprawiają, przewożą albo siedzą i nic nie robią, kobiety sprzedają różne dobra, dzieci biegają razem z kozami, psami i świniami. Kolorowy harmider… Od razu zatrzymuje się taksówka, ale ją zbywamy. W Gambii najtaniej możemy podróżować busami zwanymi tutaj gelli – gelli. Jeżdżą one po wyznaczonych trasach i zazwyczaj ruszają dopiero po pełnym zapełnieniu, co w realiach afrykańskich naprawdę znaczy „pełne zapełnienie” :D . My staliśmy jednak gdzieś po trasie, więc już po paru minutach siedzieliśmy upakowani w pierwszym, a po kilkunastu minutach drugim mikrobusie. Do stolicy Gambii – Banjulu dojechaliśmy w 45 minut, a za całą trasę zapłaciliśmy po 30 Dalasi (0,46 Euro).

Banjul ma świetną nazwę, ale czy coś jeszcze…? Na pierwszy rzut oka nie bardzo. Parterowe budynki, kurz, piach, jakieś małe sklepiki… no, nie wyglądało to na stolicę kraju. W drodze do portu znaleźliśmy jednak ładną katedrę, gdzie akurat była odprawiana msza. Piękne, szykowne panie, odświętnie ubrani panowie i podniosła atmosfera... Nieprawdopodobne, że 5 minut później (i 50 metrów dalej), znowu jest ta kolorowa i absolutnie bałaganiarska afrykańska ulica.

W porcie, na nasze podchwytliwe pytanie „O której będzie najbliższy prom do Barra?” otrzymaliśmy jakże logiczną i oczywistą odpowiedź „Jak tylko przypłynie” :lol: . No, dobra… Prom przypłynął po godzinie, kupiliśmy bilety po 25 Dalasi (0,39 Euro) i załadowaliśmy się do środka. W środku, My spod oka przyjaźnie obserwujemy miejscowych, a Oni spod oka przyjaźnie obserwują nas. Oprócz tego, co chwila ktoś przechodzi próbując sprzedać przeróżne rzeczy – od jedzenia, przez biżuterię, po garnki czy np. opony :idea: .

W Barra próbują nas przechwycić taksiarze, ale wymykamy się i z pomocą jakiegoś życzliwego Gambijczyka znajdujemy gelli – gelli do Amdallai, gdzie już jest granica z Senegalem. Za przejazd płacimy po 35 Dalasi (0,54 Euro).

Na granicy strażnicy nie potrafią zrozumieć, dlaczego opuszczamy tak szybko ich kraj, ale uspokajamy ich, że najpierw jedziemy na tydzień do Senegalu, no a potem wracamy do pięknej Gambii. Na zasadzie, najpierw słabsze miejsca, a potem lepsze… Jest z tym sporo śmiechu, a było go jeszcze więcej, gdy pani oficer zaczęła nas wypytywać o różne zwyczaje damsko – męskie w Europie… Strasznie była zaintrygowana tym tematem… :oops:

Senegal od razu wydał nam się trochę bogatszy, bardziej rozwinięty, ale też droższy. Niestety, częściej też tam można było spotkać cwaniaków chcących turystów z lekka obrobić. Podstawowym środkiem komunikacji w Senegalu są wieloosobowe taksówki zwane Sept – place, które jak nazwa wskazuje, zabierają 7 pasażerów i ruszają kiedy są pełne. Jeżdżą po stałych trasach i mają stałe ceny (plus niestałą cenę za bagaż). Z przygranicznego senegalskiego Karang chcieliśmy się dostać do Toubakouty. Na dworcu – zwanym w Senegalu garage – zażyczono sobie za miejsce 2.000 franków (3,12 Euro) chociaż wiedziałem, że cena jest sporo niższa. Pomimo mojej perswazji, wyrzutów i obrażonej miny, taksówkarze się zaparli, a miejscowi nie chcieli pomóc… Co było zrobić? Wiem, że 3 Euro nie jest kwotą, która zmienia historię świata czy nawet naszej wyprawy, ale strasznie nie lubię być oszukiwany… :evil:

Do Toubakouty dojechaliśmy dosyć szybko i od razu zaczęliśmy poszukiwanie noclegu. Było już mocno po południu, a musimy pamiętać, że przy równiku zasada jest prosta, słońce wschodzi o 6, a zachodzi o 18. W Senegalu i Gambii jest to trochę przesunięte i rozwidnia się około 6.30, a zmrok zapada około 19. Trzeba więc szybko wstawać, bo dzień krótki.
Spotkani Belgowie polecili nam miejscówkę, w której sami spali – Campemment Keur Youssou, gdzie jednak nie było miejsc. Właściciel miał jednak jeszcze pokoje w innym miejscu, z których jeden nam zaoferował za 40 Euro. Dodatkowo nas zachęcił wliczoną w cenę kolacją i śniadaniem. Mocno wygłodniali i zmęczeni całym dniem w drodze połknęliśmy haczyk… Że coś jest nie tak, zorientowaliśmy się wchodząc do pokoju – myśleliśmy, że gdzieś w środku jest piec hutniczy… ale spoko włączymy klimatyzację…, a nie, nie ma… jest tylko mały wiatrak, który dmucha bardzo nieśmiało… No nic, zrzucamy plecaki i wreszcie możemy się wykąpać. Zakładamy, że jak wrócimy z kolacji będzie trochę chłodniej… (uwaga – spoiler – nie było).

Na kolację dostajemy całkiem smaczną rybę, ryż i sałatkę. Jemy przy długim stole z innymi turystami, a ja czuję, że powoli odpływam. Byłem wiele razy w tropikach, a w samej Afryce też ładne parę razy, ale tego wieczora byłem naprawdę pół – żywy. Upał, niedospanie, zmęczenie... Miałem wrażenie, że mój mózg się zaraz ugotuje, a ciągle gryzione przez jakieś owady ciało, zaraz rozpuści. Wróciliśmy do naszego pokoju. Załadowałem się pod prysznic, a mój instynkt samozachowawczy podpowiadał mi, że powinienem w tym miejscu spędzić całą noc… :roll:Dzień 4

Kolejna noc, której nie możemy dospać. W nocy jest tak gorąco, że można zwariować. Chyba, po raz pierwszy w życiu kilka razy w nocy wstawałem, żeby wziąć zimny prysznic. Rano wiemy, że następnej nocy w tym miejscu nie możemy już spędzić… :roll:

Szybko jemy hotelowe śniadanie (świeże bagietki, dżem, topiony serek i kawa) i idziemy szukać nowego noclegu. Ponieważ właściciel Campemment Keur Youssou nie ma w swoim głównym budynku wolnych pokoi, idziemy do pobliskiego pensjonatu La Kora. Tam od razu nam się podoba, bo jeden z pracowników (właścicieli?) przypomina mi bardzo mojego aktorskiego idola z młodości – Charlesa Bronsona (tyle, że ten jest czarnoskóry). Szybko dogadujemy się co do ceny noclegu (30 euro za pokój z klimatyzacją i śniadaniem) i pośpiesznie ładujemy się do naszego lokum. Przez następne 2h chłodzimy nasze rozgrzane tą szaloną nocą ciała, klimą i zimnym prysznicem i wreszcie dochodzimy do siebie :) .

No dobrze, ale po co właściwie do tej Toubakouty przyjechaliśmy? Otóż, jest to jedno z najlepszych miejsc, aby udać się na wycieczkę łódką po Delcie du Saloum. To jedna z popularniejszych atrakcji Senegalu i na miejscu spotkaliśmy całkiem sporo turystów.

Oczywiście, jak to w takich miejscach bywa, od początku miejscowi ściemniali z ceną wycieczki. Jeszcze dzień wcześniej przy kolacji, właściciel Campemment Keur Youssou przekonywał nas o „wyjątkowej” ofercie za 25.000 franków od osoby (39,06 euro). Już na oko wydało nam się to kwotą z lekka absurdalną :evil: . Postanowiliśmy sprawdzić u źródła, czyli poszliśmy nad rzekę, gdzie od razu nas zagadał miejscowy Kapitan, który zaproponował nam cenę 20.000 franków (31,25 euro) od osoby, zachęcając nas dodatkowo wizją poznania prawdziwej, lokalnej kultury, która miała się urzeczywistnić w postaci specjalnej herbaty, którą miał nam przyrządzić oraz unikatowymi miejscami, do których miał nas zabrać… Bardziej była konkretna ekipa z naszego pensjonatu, która autorytatywnie stwierdziła, że koszt całej łódki wynosi 30.000 franków, więc musimy zapłacić po 15.000 franków (23,43 euro). Ta cena wyglądała już trochę lepiej… ;)

Ponieważ wycieczka miała być dopiero wieczorem, pół dnia spędziliśmy wałęsając się po Toubakoucie, nieinwazyjnie obserwując życie miejscowych. Bardzo fajne miejsce z luźną atmosferą.

Po powrocie do La Kora okazało się, że w międzyczasie do naszego pensjonatu dokwaterowała się para Duńczyków, która miała jechać z nami na wycieczkę. Ha! Dobre wieści. Od razu odnalazłem naszego hosta, aby renegocjować naszą umowę, no bo skoro koszt całej łódki wynosił 30.000 franków, a mieliśmy płynąć w czwórkę, a nie dwójkę, to na osobę wypadało 7.500 franków (11,71 euro). Mój czarnoskóry Charles Bronson był mocno zafrasowany moją drobiazgowością, ale w końcu, niezbyt chętnie, przyznał mi rację :| .

No to w końcu ruszamy. Okazało się, że właściwie wszystkie łódki ruszają o tej samej porze i pływają w te same miejsca (także nasz Kapitan, któremu udało się złowić parę sympatycznych, starszych Niemek :D ). A co w programie? Lasy namorzynowe, dużo ptactwa i wizyta na wyspie z baobabami. Całość trwała około 2h i byłem ukontentowany. Nasz przewodnik w bardzo zaangażowany sposób opowiadał nam o okolicy, ale ponieważ mówił w języku, którego niestety nie znamy (francuski), więc w spokoju sobie mogliśmy kontemplować. Nie mogli tego niestety o sobie powiedzieć nasi duńscy towarzysze, którzy znając jakieś absolutne podstawy języka francuskiego, narażeni byli na ciągłą słowną interakcję, z której (jak nam później wyznali) i tak prawie nic nie rozumieli :cry: .

Bardzo fajny dzień i myślę, że jadąc z Gambii do Dakaru jest to świetne miejsce na 1 – 2 dniowy stopover.Dzień 5

Wreszcie, po kilku słabszych nocach, się wysypiamy. Jemy śniadanie, żegnamy się z czarnoskórym Charlesem Bronsonem i idziemy do głównej drogi, skąd ruszają wszystkie pojazdy z Toubakouty. Nasz host z pensjonatu La Kora (polecamy to miejsce) zapewniał nas, że będą tam na nas czekały sept – place jadące na północ.
Jak się okazało, przy głównej drodze nie czekały na nas żadne sept – place, a jedynie to co zwykle w Afryce, czyli biegające pospołu dzieci, kozy i psy, jak również oparci o drzewa miejscowi młodzieńcy. Zapytaliśmy jednego z nich, jak tu znaleźć transport do Kaolacku, na co odparł, że też tam jedzie. Stanęliśmy wspólnie przy drodze, a nasz nowy znajomy zaczął obserwować z uwagą przejeżdżające samochody. W którymś momencie zamachał ręką, a obok nas zatrzymał się stary peugeot. Załadowaliśmy się do środka i po chwili ruszyliśmy, o dziwo :shock: , bez naszego pomagiera.

Status naszego transportu był dla nas nieodgadniony, bo kierowca czasami się zatrzymywał i kogoś zabierał, ale czasami jednak nie, więc być może to nie był taki regularny kurs sept – place, a jedynie gość dorabiał na boku lub gdzieś jechał prywatnie i zabierał łebków. Anyway, dość sprawnie dojechaliśmy do Kaolacku. Zapłaciliśmy po 3.500 franków (5,46 euro) od osoby, ale z przyczyn powyższych, nie wiem czy była to standardowa opłata na tej trasie. Kaolack nie jest zbyt ciekawym miastem, ale stanowi ważne miejsce przesiadkowe, bo przecina się w nim kilka dróg ze wschodu na zachód i z północy na południe.

Pierwszym problemem jaki musieliśmy załatwić po przyjeździe to wymiana pieniędzy. W Senegalu, podobnie jak w kilku okolicznych państwach, obowiązuje frank Afryki Zachodniej (CFA). Najlepsze kursy są w bankach, ale problem polega na tym, że w mniejszych miejscowościach banków nie ma, a ponadto, że nie wszystkie banki wymieniają walutę, a jeżeli już to często – tylko euro. Jeżeli nie ma w okolicy banku to musimy wejść do jakiegoś sklepu i spytać gdzie można wymienić walutę i na pewno nam kogoś wskażą kto to zrobi (niestety po słabszym kursie niż w banku). Podobnie było w Kaolacku, gdzie na stacji benzynowej waluty nie wymieniali, ale zadzwonili po jakiegoś domorosłego cinkciarza, który wymienił nam dolary po kursie 1 USD = 620 franków (kilka dni później w banku dostaliśmy za 1 USD – 650 franków).

Z Kaolacku udaliśmy się sept – place do kolejnego przesiadkowego miasta Mbour za 2.500 franków (3,90 euro) od osoby. W Mbourze poszliśmy do miejscowego Auchana (zaraz koło dworca) gdzie okazało się, że… ceny większości towarów są sporo wyższe niż w Polsce :oops: . Mbour leży już nad oceanem, ale jeżeli planujemy jakiś pobyt plażowo – wypoczynkowy to o wiele bardziej nadaje się do tego kilka mniejszych miejscowości położonych na północ.

My mieliśmy upatrzoną już wcześniej miejscowość Somone i rozpoczęliśmy poszukiwanie jakiegoś transportu do niej. Okazało się, że jeżdżą tam już takie normalne 5 – osobowe taksówki, a każdy pasażer płaci tylko za jedno miejsce. Oczywiście jest to tylko teoria, bo gdy My wyraziliśmy wolę takiego transportu, to miejscowi taksiarze postanowili sobie zrobić naszym kosztem Kurs Dnia. Trochę trwały te przepychanki, ale w końcu pojechaliśmy, zajmując całe tylne siedzenie, płacąc za nas łącznie 1.000 franków (1,56 euro). Wiem, że to niewiele, ale i tak przepłaciliśmy, bo osoby wsiadające na przednie siedzenie płaciły po 100 franków (0,15 euro) za przejazd ;) .

W Somone zakwaterowaliśmy się w bardzo przyjemnym i czystym (chociaż oddalonym od oceanu o 1 km) Keur Manga, gdzie płaciliśmy 20.000 franków za noc (31,25 euro). Kolejne miejsce, które mogę z czystym sumieniem polecić, zwłaszcza, że większość noclegów w Somone jest sporo droższa.

Pomimo tego, że było już dosyć późnawo, zrzuciliśmy plecaki i pognaliśmy nad ocean. Plaża w Somone składa się z kilku części. Najpierw jest plaża miejska zajmowana przez miejscowych. Na niej oporządza się ryby, szykuje sieci do połowów, tam też stoją kolorowe łódki, a młodzież rozgrywa mecze piłkarskie. Bardzo ciekawe miejsce, zwłaszcza wieczorem, aczkolwiek dla wielu problemem może być sporo walających się śmieci. Potem zaczyna się plaża położona wzdłuż kilku hoteli, zajmowana głównie przez turystów. Jest tam sporo czyściej, ale też bardziej kamieniście. Dopiero następnego dnia odkryjemy, że jest jeszcze trzecia – absolutnie najpiękniejsza część plaży :D .

Tymczasem nie wybrzydzamy tylko w pośpiechu wskakujemy do wody. Po całym dniu podróżowania w afrykańskim upale kąpiel jest rozkoszna, a My się tak rozochocamy, że wracając do naszego pensjonatu kupujemy zimne piwo i butelkę wina. Enjoy… :) ;)Szeryfito - to zależy na czym Ci zależy. Gambia to jednak przede wszystkim plażowisko. Wewnątrz kraju nie ma zbyt wielu atrakcji. My byliśmy poza wybrzeżem w okolicach Wassu (Park Narodowy River Gambia, kamienne kręgi wpisane na listę UNESCO i Janjanbureh). W Senegalu atrakcji jest jednak więcej :DDzień 6

Wstajemy z radosną perspektywą, że nigdzie dzisiaj nie musimy jechać, lecz zostajemy cały dzień w Somone. Wczorajszy pobyt na plaży mocno nas rozochocił, a przecież Somone nie słynie tylko z pięknej plaży, ale także (a może przede wszystkim?) z niesamowitej laguny.

Nie tracąc czasu jemy śniadanie i ruszamy. Najpierw postanawiamy odwiedzić Rezerwat przyrody znajdujący się tuż za Somone. Miejscowi są z niego bardzo dumni, bo faktycznie jak na Afrykę, jest to miejsce dosyć osobliwe. Jedynego wejścia do Rezerwatu strzeże uzbrojony strażnik, z którym ucięliśmy sobie zresztą bardzo miłą pogawędkę, przez Rezerwat wytyczone są ścieżki, jest czysto, a nawet są tabliczki informacyjne i wieża obserwacyjna. My byliśmy tak przed południem i może dlatego nikogo w Rezerwacie nie było. Ścieżki poprowadzone są przez znane nam już z Toubakouty, częściowo zanurzone w wodzie lasy namorzynowe, ale główną atrakcją jest możliwość obserwowania ptaków. Zwłaszcza, że w którymś momencie las się kończy, a przed zwiedzającymi ukazuje się laguna. Właśnie w tym miejscu jest wieża obserwacyjna, skąd można oglądać brodzące w płytkiej wodzi czy polujące ptaki. Z nas żadni ornitolodzy, ale nawet ptasim laikom Rezerwat się spodoba. Świetne miejsce i każdy kto jest w okolicy powinien je odwiedzić, zwłaszcza, że bilet kosztuje tylko 1.500 franków (2,34 euro).

Po wyjściu z Parku kierujemy się w stronę laguny, niestety zamiast najpierw wrócić do Somone postanawiamy iść „na skróty” :roll: , co przypłacamy przebijaniem się przez jakieś krzaki i mokradła, a w konsekwencji licznymi zadrapaniami i uwalonymi błotem butami :oops: ;) .

No, ale w końcu dochodzimy do samej laguny i idziemy wzdłuż niej w stronę oceanu. Po drodze mijamy pracujących rybaków, kobiety przygotowujące posiłek, bawiące się dzieci… Przyjemne miejsce, z nie turystyczną atmosferą.
W końcu docieramy prawie do samego oceanu, gdzie laguna rozlewa się w płytki i przeźroczysty zbiornik wodny, a miejscowi zachęcają do wycieczek łódką po lagunie. My się nie decydujemy, bo przecież dwa dni wcześniej byliśmy na podobnej wycieczce w Toubakoucie, a ponadto dużą część laguny już widzieliśmy z Rezerwatu i idąc wzdłuż niej.

Prawdziwy sztos był jednak na samym końcu, w postaci nieprawdopodobnej plaży. Pisałem już, że plaża w Somone dzieli się (oczywiście nieformalnie) na kilka części. Najpierw jest część miejska, zajmowana głównie przez miejscowych, potem część turystyczna, przy hotelach, zajmowana głównie przez turystów, ale na samym końcu jest jeszcze najlepsza część plaży objęta chyba jakąś formą ochrony… nie zajmowana przez nikogo :D . W tym miejscu plaża jest zupełnie pusta, nie ma tam żadnych śmieci i w ogóle jakiejkolwiek infrastruktury, a woda jest płytka i cieplutka. Oczywiście od razu ładujemy się do wody i namiętnie się pluskamy :lol: . Jedynym problemem jest to, że na plaży nie ma kompletnie żadnego cienia, więc po dwóch godzinach musimy się stamtąd ewakuować, bo ciała mamy nagrzane jak piekarniki :oops: . A propos upału, to podczas naszego wyjazdu wielokrotnie słyszymy od miejscowych jaka to jest super przyjemna pogoda „zimą”…

Wieczór spędzamy – niespodzianka :!: – na plaży, tym razem tej części miejskiej, oglądając zaciekle toczone mecze piłkarskie i wpatrując się w zachodzące słońce. Jesteśmy tak zmęczeni, że ledwie dowlekamy się do hotelu. Tam wreszcie podłączamy się pod życiodajną kroplówkę w postaci zimnego piwa i rozkręconej na maxa klimatyzacji.
Kolejny super dzień za nami.Dzień 7

Jeżeli byliście ciekawym świata dzieckiem, dorastającym w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku w Polsce, Dakar był na pewno Wam miejscem bardziej znanym (przynajmniej ze słuchu) niż np. Zagrzeb czy Mińsk. Nie pamiętam, aby mówiło (czy pisało) się wówczas o stolicach jeszcze nieistniejących państw, no a Dakar to przecież ta bardziej egzotyczna część słynnego wyścigu Paryż – Dakar. Pamiętam jak z wypiekami na twarzy szukałem wiadomości z wyścigu na ostatniej stronie słusznie już zapomnianej „Trybuny Ludu”. Wyniki interesowały mnie średnio, ale przebieg trasy, mijane miasta, państwa... Jak ja chciałem to wszystko zobaczyć, poczuć, ile godzin spędziłem wpatrując się w kolejne mapy absolutnie „zaczytanego” i „zaoglądanego” przeze mnie atlasu geograficznego PWN…

No więc, gdy zbieraliśmy się rano z Somone ciekawość i podniecenie były na zdecydowanie wyższym poziomie niż zwykle. Nowe miejsce – super, stolica kraju – wow, jeszcze lepiej… Dakar – uuu, kolejne dziecięce marzenie się spełnia :D .

Dakar to nie tylko stolica Senegalu, ale także jego największe i najważniejsze miasto. Nic więc dziwnego, że z każdej większej i mniejszej miejscowości można do niego w miarę łatwo i szybko dojechać.
My, najpierw dojechaliśmy taksówką za 400 franków (0,62 euro) z Somone do pobliskiego Saly, a tam już były sept – place do Dakaru za 2.500 franków (3,90 euro) od osoby. Ponieważ Dakar jest naprawdę bardzo duży i rozległy, a przede wszystkim niesamowicie zakorkowany, sept – place jadą w różne miejsca (na różne dworce). Już na tym etapie musimy, zatem wiedzieć gdzie chcemy jechać. Zapewne, będziemy determinowani miejscem naszego noclegu.

Przygotowując się do pobytu w Dakarze braliśmy pod uwagę trzy opcje noclegowe. Pierwsza to nocleg na wyspie Goree, czyli największej atrakcji Dakaru. Wielu turystów tak robi, bo wyspa jest faktycznie bardzo ładna, ale jest kilka minusów tej opcji. Po pierwsze, na Goree jest mało tanich miejsc, które na dodatek szybko się wyprzedają. Po drugie prom na wyspę odpływa z centrum Dakaru (musimy, więc jakoś do tego centrum się przebić), a w końcu po trzecie – prom na Goree jest drogi (kosztuje ponad 8 euro) i za każdym razem, gdy chcielibyśmy popłynąć do Dakaru musielibyśmy tą kwotę płacić.
Drugą opcją są noclegi w centrum miasta. Tu jednak znowu jest temat przebicia się do centrum, no i te noclegi też są relatywnie drogie.
Być może lepsza jest trzecia opcja, czyli noclegi w dzielnicy Yoff, bo hotele są tam sporo tańsze. Z tym, że ta dzielnica jest trochę oddalona od centrum i dojazd też jest dosyć długi.

My, w ramach wizjonerskich projekcji ;) wymyśliliśmy i skutecznie przetestowaliśmy czwartą opcję, do której zachęcamy. Otóż, mało kto wie, ale w Dakarze rok temu zaczęła działać ultra nowoczesna kolej miejska :idea: . Na razie to tylko kilkanaście stacji, ale wkrótce ma być więcej. Ta kolej to absolutny sztos, bo dzięki niej można się do samego centrum Dakaru dostać szybko, łatwo i bezpiecznie. Zamiast szukać noclegu w centrum, wzięliśmy nocleg w Quintal di Maria położony 15 km od centrum, w bardzo spokojnej dzielnicy. Za noc w czystym pokoju płaciliśmy tylko 15.750 franków (24,60 euro). Do najbliższej stacji Thiaroye mieliśmy 4 km, które czasami pokonywaliśmy pieszo, a czasami miejskim autobusem za 150 franków (0,23 euro).

No więc, gdy już wiedzieliśmy gdzie będziemy nocować, to powinniśmy wybrać sept – place, które jedzie na dworzec Baux – Maraichers, bo przy nim jest stacja kolei, skąd byśmy podjechali na stację Thiaroye. Ponieważ jednak jeszcze tego wszystkiego dokładnie nie wiedzieliśmy, to wymyśliłem, że wysiądziemy „po drodze”, gdzie wg mapy będzie najbliżej do naszego hotelu. No i wysiedliśmy przy bramkach na autostradzie, teoretycznie jakieś 6 – 7 km od naszego hotelu, co z tego, skoro… autostrada była w tym miejscu całkowicie ogrodzona i nie dało się z niej zejść. Nie bardzo wiedzieliśmy, co zrobić, aż w końcu podeszliśmy do… opancerzonego wojskowego samochodu :roll: , za którym odpoczywało kilkunastu dzielnych, bardzo młodych wojaków. Zdziwili się okrutnie i nie bardzo mogli zrozumieć skąd się w tym miejscu wzięliśmy, ale pomogli. Zaprowadzili nas do strzeżonej furtki w ogrodzeniu, gdzie wydostaliśmy się wreszcie z tej autostrady i… od razu wpadliśmy w ten afrykański kocioł. Ludzie coś sprzedają, ludzie coś kupują, ludzie coś naprawiają, ktoś krzyczy, ktoś biega, psy, kozy, osły… no to jesteśmy w domu :) . Za taksówkę do hotelu płacimy 1.000 franków (1,56 euro), chociaż to tylko kilka kilometrów. No cóż, stolica… :cry:

Po zrzuceniu plecaków od razu ruszamy na naszą „dzielnię”. Miejsce jest niesamowite, a przy tym zupełnie nieturystyczne, nawet w naszym hotelu nocowali tylko Afrykańczycy. Ktoś powie, że wokoło jest jeden wielki syf, ktoś inny, że to egzotyka w najczystszej, bo autentycznej postaci. Kręcimy się po ulicach, eksplorujemy miejscowy street food (różne pierożki, szaszłyki, naleśniki), a w końcu siadamy, gdzieś tam w cieniu i podziwiamy rytm ulicy. Następnego dnia odwiedzimy wyspę Goree i zwiedzimy inne zabytki Dakaru, ale i tak „moim” Dakarem, tym wyobrażonym oczami kilkulatka z dalekiej Polski, będzie ten wieczór i te kilka ulic wokół naszego hotelu :D .Robaku - opowieści z Janjanbureh pojawią się za kilka dni :D .

My do Janjanbureh (a dokładniej do Kuntaur) dojechaliśmy od strony Senegalu. Do Gambii wjechaliśmy w Keur Sulay, a z pobliskiego Farafenni pojechaliśmy autobusem. Na wybrzeże Gambii (a konkretnie do Barra) również wróciliśmy autobusem z Wassu. Jest to zdecydowanie najlepsza i najtańsza opcja, a takich autobusów w ciągu dnia, w obie strony, jeździ kilka.

Czy warto? Moim zdaniem zdecydowanie tak. Tak jak już wcześniej wspominałem, Gambia słynie z plaż. Jeżeli nie jesteśmy jakimiś zatwardziałymi plażowiczami, albo jeżeli chcemy w Gambii zobaczyć coś więcej niż wątpliwej jakości atrakcje blisko wybrzeża (Banjul, Bijilo National Park, Kachikally Crocodile Pool) to Janjanbureh i okolice są w zasadzie jedyną opcją. My oprócz samego Janjanbureh byliśmy jeszcze w okolicy w River Gambia National Park, jak również oglądaliśmy kamienne kręgi w Wassu. Poza tymi oczywistymi atrakcjami, były inne w postaci możliwości kontaktu z Gambią bardziej dziką, niż ta na wybrzeżu.

Moim zdaniem, jeżeli mamy na Gambię kilka dni to pewnie sensownym jest spędzić je na wybrzeżu. Jeżeli jednak jesteśmy w Gambii tydzień lub dłużej to Janjanbureh i okolice są w zasadzie jedyną sensowną opcją, aby w Gambii "coś" zobaczyć, poza wybrzeżem.maxima - miałem umówiony odbiór z lotniska przez mojego hotelowego hosta za 10 euro, o czym pisałem w Dniu 2. To była dobra oferta zwłaszcza, że host odbierał nas o 2 w nocy. Należy jednak zauważyć, że nasz hotel (Ous and Buwa) był bardzo blisko lotniska (około 7 km), na pewno za taką cenę nie dojechalibyśmy w nocy na wybrzeże.

Dla porównania mogę dodać, że na lotnisko jechaliśmy za 700 Dalasi (10,93 euro), czyli cenę porównywalną, ale właśnie z wybrzeża (około 20 km), z tym, że w dzień.

Nie wiem o której lądujesz i gdzie masz hotel, ale jakieś rozeznanie będziesz już miał.

Jeżeli lądujesz w ciągu dnia i nie chcesz przepłacać to możesz po prostu dojść do głównej drogi (około 3 km) i stamtąd już będziesz miał mnóstwo opcji za grosze (mikrobusy, tanie taksówki).maxima - o godzinie 21 cena taksówki 1.000 Dalasi z lotniska do Kotu jest moim zdaniem całkiem sensowna. Ja właśnie z Kotu jechałem tą taksówką za 700 Dalasi, ale na lotnisko a wiadomo, że w tą stronę jest taniej, no i ja jechałem w dzień (właściwie wieczorem).

Co do Karang to byłbym ostrożny z tym założeniem, co do popołudniowej / wieczornej jazdy do Toubakouty. Tam raczej ruch był po południu już niewielki. My ruszając rano z hotelu koło lotniska szybko przejechaliśmy do Banjulu, potem promem do Barra, stamtąd do Karang, no i właśnie byliśmy tam około 15 - 16 i trochę jednak czekaliśmy aż ten septe - place się zapełni. Nie wiem czy po tym naszym jeszcze jakiś jechał, ale może ten Wasz przewodnik ma lepsze dane. W Afryce - wiadomo, im wcześniej ruszamy, tym lepiej.maxima - myślę, ze maksymalnie 1h. To nie jest duża odległość. Reasumując, jeżeli rano wyjedziesz z Kotu to powinieneś bez problemu dojechać tego samego dnia do Toubakouty. A jeżeli Ci naprawdę zależy na czasie to możesz spróbować jeszcze tego samego dnia pojechać na wycieczkę, którą opisywałem, bo one ruszają o jednej porze dnia (około 17). Więc teoretycznie mógłbyś następnego dnia rano ruszyć z Toubakouty dalej.Dzień 8

Wstajemy rano i szybko się zbieramy. W końcu mamy tylko jeden dzień na zwiedzenie Dakaru. Idziemy na pobliski przystanek, skąd miejskim autobusem za 150 franków (0,23 euro) jedziemy na stację kolejową Thiaroye. Stamtąd jedziemy już pociągiem za 500 franków (0,78 euro) bezpośrednio na stację Gare de Dakar znajdującą się w samym centrum Dakaru, która sama w sobie jest nie lada atrakcją. Tak jak poprzednio pisałem, Dakar jest niesamowicie zakorkowany, więc znalezienie noclegu w pobliżu którejkolwiek stacji kolejowej umożliwia nam łatwy i szybki transport do centrum.

Najpierw załatwiamy kilka spraw – wymieniamy pieniądze w banku, robimy zakupy, jemy śniadanie – a później udajemy się do pobliskiego portu, skąd odpływają promy na wyspę Goree. Na dzień dobry delikatny zonk :x . Powrotny bilet na prom kosztuje aż 5.200 franków (8,12 euro), co biorąc pod uwagę odległość od wyspy (3 km) i ceny transportu w Senegalu, wydaje się być kwotą mocno absurdalną :cry: . Co znamienne, cena jest stopniowalna. Najwięcej płacą obywatele krajów poza afrykańskich, mniej płacą obywatele państw afrykańskich, jeszcze mniej płacą Senegalczycy, a mieszkańcy wyspy nie płacą za prom w ogóle. Do tego należy jeszcze dodać 500 franków (0,78 euro) za sam wstęp na wyspę. No, cóż, trzeba było przełknąć tą dyskryminacyjną pigułkę i nie zamartwiać tym, na co i tak nie mieliśmy żadnego wpływu :| . A więc wsiadamy na prom i płyniemy…

Wyspa Goree to bez wątpienia największa atrakcja Dakaru, a może i całego Senegalu. Wyspa ma bardzo smutną przeszłość, albowiem przez kilka wieków była bazą „przeładunkową” handlu niewolnikami, a śladem tej niechlubnej przeszłości jest poświęcone temu Muzeum. Obecnie jednak wyspa jest turystyczną perełką, z odnowionymi i kolorowymi, kolonialnymi budynkami, z ocienionymi małymi placykami, licznymi rzeźbami, plażami i generalnie luźną, wakacyjną atmosferą. Zdecydowana większość mieszkańców żyje obecnie z turystyki, więc jest miło i przyjemnie ;) . Oczywiście, jak to w tego typu miejscach ceny w hotelach i restauracjach są już z lekka zawyżone, ale w dalszym ciągu (prawdopodobnie ze względu na wciąż nie aż tak dużą liczbę turystów) można tam spędzić bardzo miłe kilka godzin, a może i kilka dni :?: . Pomimo tego, że wyspa jest naprawdę mała, jeżeli zejdziemy z głównych szlaków możemy sobie spokojnie spacerować nie nagabywani przez nikogo, rozkoszując się atmosferą i piękną kolonialną zabudową (na tych bocznych uliczkach już niekoniecznie odnowioną). Miejsce w stylu „must – see”, które w zasadzie każdy turysta przyjeżdżający do Dakaru odwiedza.

Po powrocie na stały ląd, mamy jeszcze kilka godzin czasu, aby pokręcić się po centrum Dakaru. Stolica Senegalu to, jak na Afrykę, całkiem poważne miasto. Wysokie budynki, restauracje znanych sieci, zachodnie banki, szerokie ulice, place. Policja, służby sprzątające, sporo drogich samochodów. Mówimy tu oczywiście o ścisłym centrum największego miasta w kraju, ale jak sobie przypomnę kilka innych afrykańskich stolic, to akurat Dakar na tym tle nie ma się czego wstydzić :) .

Z ciekawych miejsc, oprócz wspomnianego już pięknego dworca Gare de Dakar warto jeszcze zobaczyć Katedrę i Wielki Meczet. Co ciekawe, obydwie budowle, wyglądały na lekko zapuszczone i rzadko odwiedzone. O ile można to po części zrozumieć w stosunku do Katedry (w Senegalu tylko 5 % ludności to chrześcijanie), o tyle może to dziwić w przypadku Wielkiego Meczetu, bo w Senegalu muzułmanie stanowią absolutną większość (ponad 90 %). Tym niemniej obydwie budowle prezentują się naprawdę godnie i będąc w centrum Dakaru warto je odwiedzić.

Wracamy na stację Thiaroye pociągiem, ale ze stacji do hotelu idziemy już na piechotę. To nasz ostatni wieczór w Dakarze i chcemy jeszcze trochę poczuć to miasto. Jest upalnie, jest duszno, jest pięknie… :Dmaxima - ...no, co kto lubi :D . Dla mnie Dakar to była taka trochę dziecięco - młodzieńcza fascynacja. Jak to też może wyglądać takie miasto, w którym się kończy ten słynny rajd? Ale generalnie wiadomo, że w Afryce mało jest bardzo atrakcyjnych miast... :roll: W stosunku do innych afrykańskich molochów, Dakar uważam, że jest całkiem ok. Nawet obiektywnie :) .

Szeryfito - 6 dni to faktycznie niezbyt dużo. Ja bym pewnie został cały ten czas w Gambii. Pokręcił bym się kilka dni po wybrzeżu, pojechał na 2 dni do Wassu i tyle. Ale każdy podróżuje jak lubi :D .Dzień 9

Planując od lat podróże na różnych kontynentach i kreśląc na mapach mniej lub bardziej realne trasy, „od zawsze” miałem pomysł przejechania lądem z hiszpańskiej Ceuty, przez całe Maroko, Saharę Zachodnią, Mauretanię aż do Senegalu i powrót do domu samolotem z Dakaru, a może nawet gambijskiego Banjulu. W tej wersji, położone przy samej granicy z Mauretanią Saint – Louis miało być ważnym przystankiem i prawdopodobnym odpoczynkiem po przejechaniu bezdroży mauretańskich. Trzymałem się tego planu pomimo tego, że w międzyczasie zdążyłem już odwiedzić Ceutę i Saharę Zachodnią, a Maroko to już nawet 4 razy… :D ;)

A więc z Dakaru planowaliśmy jechać do położonej we wschodniej części Senegalu Tambacoundy (nie mylić z odwiedzoną przez nas i położoną przy granicy z Gambią Toubakoutą). Stamtąd mieliśmy wjechać do wschodniej Gambii i zaczynając od Basse Santa Su przemieszczać się wzdłuż rzeki Gambia do wybrzeża. Problem z tą trasą polega na tym, że ciężko było w necie znaleźć jakieś hotele w tych miejscowościach, a i informacje o atrakcjach w tych miejscach były mocno limitowane (być może w myśl zasady, że z pustego i Salomon…) ;) . Koniec końców, już będąc w Senegalu postanowiliśmy, że modyfikujemy nasz plan i jednak jedziemy nie do Tambacoundy, lecz do Saint – Louis.

Zadanie wydawało się bardzo proste, bo jest to przecież bardzo uczęszczana trasa. W tym celu udaliśmy się pociągiem z naszej stacji Thiaroye za tradycyjne 500 franków (0,78 euro) na stację Baux Maraichers, gdzie znajduje się dworzec sept – place. Regulacja odjazdów takich pojazdów jest prosta. Sept – place odjeżdża, gdy jest pełny, czyli gdy siedzi w nim 7 osób + kierowca. Jeżeli z jakiegoś powodu stojący sept – place nam nie pasuje, możemy wsiąść do następnego, ale i tak ten drugi nie odjedzie, dopóki nie odjedzie ten pierwszy. Dlaczego wsiedliśmy do stojącego na czele sept – place pomimo tego, że widzieliśmy, iż zapełniają się następne, a ten pierwszy omijany jest szerokim łukiem :roll: ? Czy zaspał nasz rozgrzany porannym słońcem instynkt samozachowawczy? A może to kwestia naszego europejskiego poczucia winy względem „tych biednych Afrykańczyków” :oops: ? A może to nasza polska skłonność do brawury objawiająca się czasami nie w tych momentach, co trzeba :cry: ? Bo przecież ten sept – place nawet w absolutnie liberalnym technicznie Senegalu nie wyglądał, aby był w stanie dojechać do bramy dworca, a co dopiero Saint – Louis...

No nic, My, trzy urocze, młode Senegalki, poważny ojciec z równie poważnym synem oraz uśmiechnięty kierowca, co chwilę wyglądający przez okno (boczne lusterko było zbite) i zagadujący ciągle dziewczyny ruszyliśmy ku nieznanemu. Nie wiedzieliśmy wówczas, że naszym bolidem podróżuje też mała świnka, która odegra pewną rolę na dalszym etapie. Bilet kosztował na osobę 5.500 franków (8,59 euro), a dodatkowo nasz driver zaraz na początku zażyczył sobie dodatkowe 200 franków od osoby (0,31 euro) za przejazd autostradą.

Pomimo tego, że nasz pojazd w najlepszym razie rozwijał 70 km/h nasz kierowca cały czas zapewniał nas, że dojedziemy do Saint – Louis za 5h. No, dobra – zobaczymy...

To nie mogło się udać… i się nie udało. Po około godzinie tej dziwnej niby jazdy, nasz samochód prychając, charcząc, a w końcu kopcąc spod maski po prostu się zatrzymał. Absolutnym zrządzeniem losu było tylko to, że uczynił to na początku jakiejś wioski, w której dodatkowo był warsztat samochodowy. Dopchaliśmy samochód do tego warsztatu, a nasz kierowca (cały czas uśmiechnięty i generalnie nie wyglądający na szczególnie zestresowanego) zaczął z właścicielem negocjować cenę naprawy.

Ponieważ zapowiadała się dłuższa przerwa powysiadaliśmy z samochodu, a jedna z naszych towarzyszek podróży otworzyła tylni bagażnik chcąc wyjąć jakieś swoje rzeczy. Skorzystała z tego ta mała świnka, która korzystając z okazji od razu dała dyla :lol: . Zrobiło się zamieszanie, bo zarówno te dziewczyny, jak i kierowca zaczęły ją gonić, ale ku naszej cichej radości – nieskutecznie.

W międzyczasie mechanik ze swoimi pomagierami zabrali się za samochód. Gmerali, badali, próbowali… w końcu doszli do wniosku, że muszą wyjąć silnik. No to ładnie żeśmy wdepnęli…
I tak to gdzieś na senegalskim zadupiu leciała godzina za godziną. Dziewczyny najpierw szukały tej biednej świnki, ale w końcu dały sobie spokój poświęcając się ogólnoświatowej rozrywce, czyli zajmowaniu się telefonami. Nasz kierowca niby coś pomagał mechanikom, ale raczej interesowało go flirtowanie z dziewczynami. A My ucięliśmy sobie długą pogawędkę z naszym towarzyszem podróży, który okazał się inżynierem, który wiózł do Saint – Louis swojego syna na egzaminy na studia. Co jakiś czas podchodziłem do mechanika próbując ustalić co się zepsuło, aż w końcu ocierając pot z czoła całkiem poważnie odpowiedział – samochód... :lol: :roll:

Ruszyliśmy po pięciu godzinach (niestety ze złapaną i ponownie zniewoloną świnką), a do Saint – Louis dojechaliśmy już po zmroku. Od razu coś mi się tam nie spodobało. Dotychczas spotykani przez nas Senegalczycy byli ludźmi bardzo życzliwymi i serdecznymi, a tam jakoś tak od razu odnieśliśmy wrażenie, że nie jesteśmy zbyt miło widziani w ich mieście. Nieopatrznie udzieliliśmy naszemu inżynierowi pełnomocnictwa do negocjowania ceny taksówki do miasta (dworzec znajduje się kilka kilometrów od centrum), ale poszło mu to kiepsko, bo musieliśmy zapłacić 2.000 franków (3,12 euro), co było ewidentnym scamem. Pod naszym hotelem od razu obległa nas chmara namolnej, a nawet bym powiedział agresywnej dzieciarni, więc szybko załadowaliśmy się do pokoju, mając już serdecznie dosyć dalszych przygód tego dnia. Mieliśmy nadzieję, że to słabe początki cudownego pobytu w Saint – Louis, co jednak – jak się okazało następnego dnia – nie do końca się sprawdziło :roll: .Dzień 10

Pierwszą noc w Saint – Louis spędziliśmy w hotelu Ndar Ndar House. Właściciel (manager?) okazał się być osobą mocno zblazowaną i średnio uprzejmą, a ponieważ hotel był, jak na Senegal, bardzo drogi (48.000 franków, czyli 75 euro) postanowiliśmy, iż na drugą noc przeniesiemy się w inne miejsce. Tymczasem jednak zostawiliśmy plecaki w recepcji i ruszyliśmy na miasto.

Saint – Louis składa się zasadniczo z trzech części. Pierwszej, położonej na lądzie stałym (okupowanej przez miejscowych). Drugiej, położonej na relatywnie niewielkiej wyspie, na której znajduje się stara kolonialna zabudowa (w której oprócz miejscowych rezydują turyści) i trzeciej, położonej na o wiele większej i dłuższej wyspie (zajmowanej głównie przez miejscowych, na której znajduje się jednak także kilka resortowych hoteli).
Najciekawsza jest oczywiście ta druga część, którą w przewodnikach porównuje się do zanzibarskiego Stone Town czy kenijskiego Lamu. Ja w tych miejscach nie byłem, więc muszę wierzyć na słowo, natomiast nie poszukując jakichś odległych porównań, najłatwiej Saint – Louis odnieść do wyspy Goree, na której byliśmy dwa dni wcześniej. No więc w tym kontekście wyspa Goree to atrakcyjna dziewczyna z pomalowanymi paznokciami :D , a Saint – Louis to łobuziak z rozczochranymi włosami i podbitym okiem ;) . Tylko niewielka część budynków jest odnowiona, a zdecydowana większość wręcz przeciwnie – zapuszczona i mocno nadkruszona zębem czasu i klimatem. Co do zasady, w ogóle mi taki stan nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie, wolę takie klimatyczne, przygniecione historią budynki niż te pięknie odpicowane… :!:

Problem z Saint – Louis był zupełnie w innej szufladzie, a mianowicie w jego mieszkańcach. Po tygodniowym pobycie w Gambii i Senegalu byliśmy przyzwyczajeni, że mieszkańcy tych krajów są generalnie ludźmi bardzo pogodnymi, otwartymi i uczciwymi :idea: . W Saint – Louis było zupełnie inaczej. Ludzie byli niemili, roszczeniowi, patrzący na nas spode łba, a wręcz nieprzyjaźnie :roll: . Słabego klimatu dopełniały bandy dzieciaków, próbujących nas naciągnąć (w dosyć agresywny sposób) na pieniądze. Słabe to wszystko było i istotnie wypaczyło nam obraz tego w sumie całkiem ciekawego miasta :? .

Po południu poszliśmy na tą trzecią część miasta licząc, że skoro nie chodzą tam turyści to może atmosfera jest sympatyczniejsza. Faktycznie, było trochę lepiej. Nikt nas nie zaczepiał, a nawet trochę pogadaliśmy z miejscową młodzieżą, ale wielkiej chemii też nie było…

Wieczorem przenieśliśmy się do Auberge Vela Vallee, gdzie za skromny pokój bez śniadania zapłaciliśmy 25.000 franków (39,06 euro). To był najsłabszy dzień podczas naszego wyjazdu, chociaż samo Saint – Louis jest miastem interesującym. Nie udało mi się ustalić, skąd takie nieprzychylne nastawienie miejscowych do turystów… Trudno, nie codziennie jest przecież wypłata… :D :oops:Dzień 11

Wstajemy wcześnie z myślą, aby szybko opuścić nasz hotel i generalnie Saint – Louis. Dzień wcześniej ustaliliśmy w dwóch różnych sklepach, że za taksówkę na dworzec nie powinniśmy zapłacić więcej niż 500 franków (0,78 euro). Nic z tego :roll: … taksówkarze żądają kwot 2.000 – 3.000 franków, uznając, iż jako turyści nie zasługujemy na cenę rynkową… :cry:

Nie to nie. Bujać to My, ale nie nas. Postanawiamy pokonać system i… jedziemy na dworzec autobusem miejskim płacąc za bilet po 100 franków (0,15 euro) :lol: .

Na dworcu znowu ta sama zabawa... Zawsze staram się przed jakąkolwiek podróżą wypytać miejscowych ile kosztuje bilet, więc wiedziałem, że za miejsce w sept – place do Thies powinniśmy zapłacić 4.000 franków (6,25 euro). Tymczasem domorośli ograbiacze turystów chcieli od nas po 5.000 :evil: . Powiedziałem, że płacimy po 4.000, bo taka jest cena i kropka :!: . Najpierw nie chcieli nas zabrać, ale potem inni pasażerowie nas poparli widząc, że chcą nas oszukać, więc zarządzający sept – placeowym biznesem też odpuścili… Co za wkurzające miejsce... :roll:

Uprzedzając fakty, Saint – Louis to było jedyne miejsce w czasie naszego wyjazdu, gdzie była naprawdę kiepska atmosfera, którą wytwarzali nieprzyjaźni miejscowi. Poza tym, z uporem lepszej sprawy, będę powtarzał, iż Senegalczycy i Gambijczycy to jedni z najmilszych i najbardziej pomocnych ludzi, których spotkałem podczas swoich wyjazdów :D .

Ok, tymczasem zajechaliśmy do Thies, które jednak nie było naszym celem, a jedynie punktem przesiadkowym, gdzie wsiedliśmy do kolejnego sept – place, którym z kolei dojechaliśmy za 1.200 franków (1,87 euro) do Mbour. Tam planowaliśmy przenocować przed planowanym na następny dzień powrotem do Gambii.

W Mbour nocowaliśmy w Guesthouse Dalal ak Jamm, a za pokój bez śniadania zapłaciliśmy 25.000 franków (39,06 euro). Hotel był w sumie przeciętny, ale położony tuż przy plaży, więc nie wybrzydzaliśmy tylko od razu poszliśmy się kąpać. Na plaży mnóstwo miejscowych chłopaków i młodych mężczyzn ćwiczyło i grało w piłkę, a My sobie siedzieliśmy i gapiliśmy się w zachodzące słońce… :) Znowu miejscowi się uśmiechali, znowu nas serdecznie zagadywali, znowu zrobiło się przyjemnie… :PDzień 12

Wczesna pobudka, bo dzisiaj przed nami kawał drogi do przejechania.

Zbieramy manatki i idziemy na dworzec w Mbour. Tam ładujemy się do sept – place, który za 2.700 franków (4,21 euro) zawozi nas do Kaolack. Ponieważ chcemy jechać na południe, najpierw musimy się przemieścić na inny dworzec, położony około 4 km od miejsca wysiadki. Planujemy przejść ten odcinek na piechotę, ale od razu otacza nas grupa taksówkarzy oferując swoje usługi. No dobra, co tam Panowie dla nas macie? Umówiliśmy się z jednym łysym Jegomościem na 1.000 franków (1,56 euro) za kurs. Jeszcze nie ruszyliśmy, a Ten już zaczyna, że to za mało, że cena jest 5.000 franków i.t.d. :oops: Poprosiliśmy, żeby się zatrzymał i nas wypuścił, na co uzyskaliśmy odpowiedź, że już za późno, bo On już rozpoczął kurs i że jak Mu nie zapłacimy więcej to nam nie odda bagaży (co było o tyle zabawne, że nasz jedyny bagaż – dwa małe plecaki – trzymaliśmy na kolanach :lol: ). Ponieważ nie chcieliśmy negocjować zapadła grobowa cisza, a po podwózce nasz kierowca stwierdził, że On zapłaty 1.000 franków nie przyjmie :roll: , co jednak nie stanowiło dla nas żadnego problemu, więc się pożegnaliśmy i poszliśmy szukać sept – place do granicy z Gambią w Keur Ayip. Tym razem musieliśmy trochę czekać, ale w końcu zebrało się Siedmiu Wspaniałych i mogliśmy ruszać płacąc 2.700 franków (4,21 euro) za głowę. Zaraz po wyjeździe z dworca drogę zajechał nam nasz niedawny kierowca taksówki, który bez słowa wyciągnął w naszym kierunku rękę, a ja również bez słowa wręczyłem umówione 1.000 franków :| . Gdy naszym nowym towarzyszom z sept – place opowiedziałem o co chodzi zaczęli się głośno śmiać, tłumacząc, że cena za przejazd tego odcinka kosztuje… 100 franków od osoby ;) :oops: .

Z przejścia granicznego w Keur Ayip korzystają głównie miejscowi, a My stanowimy dla gambijskich pograniczników niemałą atrakcję, bo ucinają sobie z nami długą pogawędkę i zatrzymują dla nas szkolny mikrobus, który podrzuci nas do położonej 3 km od granicy miasteczka Farafenni :) .

A więc jesteśmy znowu w Gambii. Ludzie na szczęście tak samo uśmiechnięci jak w Senegalu, ale jednak od razu widać, że jest to kraj biedniejszy. To jest zresztą smutno – zabawne, bo z perspektywy Europejczyka Senegal to przecież bardzo biedny kraj, a tu wjeżdżamy do Gambii i jest jeszcze biedniej… :roll:

Rozglądamy się za jakimś dalszym transportem. Możemy bez problemu jechać na zachód – na wybrzeże. No tak, ale My chcemy jechać na wschód, w głąb kraju. Miejscowy naganiacz zaprowadza nas na mały przystanek, gdzie stoi pusty sept – place, który (podobno) jedzie w naszą stronę. Przekonuje nas, że zaraz będzie ruszał, ale jakoś nie wyglądało na to, bo przez następne 10 minut nic się nie dzieje. Ja w międzyczasie próbuję ustalić czy będzie jechał publiczny autobus, bo wiem, że na tej trasie jeździ ich kilka dziennie. Zanim coś sensownego ustaliłem z wielkim impetem przejechał koło nas… wielki zielony autobus :!: . No masz Ci los… Kilka sekund złości i smutku, ale zaraz potem radość. Okazało się, że 200 m od miejsca gdzie staliśmy jest mały dworzec autobusowy, do którego wjechał nasz zielony wybawca. No więc My biegiem za nim… :)

Zapłaciliśmy za bilet 65 Dalasi (1,01 euro), a potem to już było jak w filmie albo przygodowych książkach. Wielki autobus sunie sobie spokojnie afrykańską drogą z nami w środku. Oprócz nas w autobusie są kobiety z koszami jedzenia i innych dóbr ubrane w kolorowe ubrania, dzieci jadące ze szkoły, mężczyźni przewożący jakieś narzędzia i worki, ale także kury, kozy… Z otwartych okien bucha afrykański żar, co jakiś czas do autobusu wchodzą sprzedawcy oferujący kalendarze, jakieś dziwnie wyglądające mikstury czy chociażby dobre słowo. To była jednak z najprzyjemniejszych części naszej afrykańskiej przygody :!: .

Wysiadamy w Wassu i ścigani powoli zapadającym zmrokiem maszerujemy 3 km do naszej, położonej tuż nad rzeką Gambia, miejscówki – Kairoh Garden Kuntaur. Za noc płacimy 1.400 Dalasi (21,87 euro). Już w ciemnościach siadamy na tarasie hotelowej restauracji i siedzimy bez słowa. Tuż obok nas toczy swoje wody rzeka Gambia, a zaraz za nią roztacza się Park Narodowy, z którego dochodzą jakieś dziwne zwierzęce odgłosy… Ha! Afryka!Dzień 13

Do środkowej Gambii przyjechaliśmy głównie, aby odwiedzić Park Narodowy River Gambia. Park można zwiedzać tylko łodzią, z udziałem miejscowego przewodnika. Nasza noclegownia – Kairoh Garden Kuntaur organizuje takie wycieczki za 1.500 Dalasi (23,43 euro) za łódkę. Dodatkowo za wstęp do Parku trzeba jeszcze zapłacić po 150 Dalasi (2,34 euro) od osoby.

A co w programie? Oprócz przejażdżki łodzią i obserwacji przyrody przede wszystkim hipopotamy i szympansy. Za te pierwsze odpowiada nasz kapitan z hotelu, natomiast za te drugie przewodnik z Parku. Nasz kapitan, starszy z lekka zestresowany Pan, ciągle nas zagaduje, że z tymi hipopotamami to nigdy nie wiadomo, bo to płochliwe zwierzęta – czasami są, czasami nie ma. Natomiast przewodnik z Parku to jego zupełne przeciwieństwo – młody, pewny siebie gwiazdor prężący muskuły i rzucający spod opadającej na oczy grzywki powłóczyste spojrzenia (głównie w kierunku Mojej Pani). No dobra, ruszamy...

Płyniemy sobie rzeką, słońce świeci, wokół słychać odgłosy różnych zwierząt…Czego chcieć więcej :D ? Nasz kapitan cały czas wypatruje hipopotamów i w którymś momencie cicho syczy – są trzy hipopotamy!!! Wypatrujemy…, ale nic nie widzimy :cry: . Nasza łódka podpływa trochę bliżej do brzegu, a nasz kapitan wskazuje nam dokładnie, gdzie mamy patrzeć. Faktycznie są, ale jeżeli wyobrażacie sobie, że zobaczyliśmy wesołą hipopotamią rodzinkę radośnie prężącą się do zdjęcia… to niestety nie idźcie tą drogą… Hipopotamy to faktycznie płochliwe, ale też przy okazji niebezpieczne zwierzęta. „Zobaczyć hipopotama” to znaczy zobaczyć z dosyć dużej odległości wystające z wody punkciki będące oczami tego sympatycznego zwierza :D :roll: . Natomiast „zrobić zdjęcie hipopotamowi” to znaczy zrobić zdjęcie rzece i przekonywać z przejęciem oglądających, że znajdujące się pośrodku kropki to właśnie tenże hipopotam :D :roll: .

No dobra, hipopotamy zaliczone, teraz czas na szympansy… Podpływamy pod wyspę, na której przebywają, a nasz młodociany gwiazdor zaczyna wydawać dźwięki zachęcające te zwierzęta do pokazania się. Faktycznie jakiś ruch w drzewach jest, jakieś małpie głosy słychać, ale szympansów nie widać… Krążymy łódką wzdłuż brzegu, nasz przewodnik wydaje coraz bardziej nerwowe odgłosy, ale na próżno. Po godzinie poddaje się i rozkłada bezradnie ręce, a ja oczywiście w duchu się z cwaniaka złośliwie podśmiewuję (a co, za granicą nadal jestem Polakiem ;) ).

Tak naprawdę, to jest nam jednak kompletnie obojętne czy te hipopotamy i szympansy widzimy czy nie. Wystarcza nam świadomość, że gdzieś tam sobie są (oby) szczęśliwe i bezpieczne. Piękna wycieczka, piękny czas :D .

Ale to jeszcze nie koniec atrakcji na dzisiejszy dzień. Po chwili odpoczynku ruszamy na piechotę (3 km) do głównej drogi, aby dostać się do Janjanbureh, głównego miasta środkowej Gambii. Z Wassu do Janjanbureh jest tylko 22 km, ale oferta transportowa jest mocno limitowana… :roll: Oprócz jednego motocyklisty, który notabene chce nas (a właściwie to Moją Panią :twisted: ) zabrać do swojej wioski, żeby Jej pokazać „prawdziwą Gambię”, przez pół godziny nic nie jedzie. W końcu przyjechał niemiłosiernie załadowany busik, gdzie jednak udało nam się wcisnąć za 40 Dalasi (0,62 euro) od osoby. Ponieważ Janjanbureh znajduje się na wyspie na rzece Gambia, aby się do niego dostać musimy załadować się na jedną ze stojących przy brzegu łódek. Przewoźnicy będą nas oczywiście sympatycznie namawiać, abyśmy skorzystali z ich usług płynąc indywidualnie, proponując mało sympatyczne ceny, ale możemy poczekać kilka minut aż napełni się ludźmi publiczna łódź. Wówczas za przejazd zapłacimy jedynie 10 Dalasi (0,15 euro) od osoby :) .

Janjanbureh ma bardzo smutną historię będąc przez lata centrum przeładunkowym niewolników o czym obecnie przypominają sugestywne murale i muzeum. Aktualnie Janjanbureh to śpiąca, zakurzona mieścina raczej pozbawiona szczególnych atrakcji i po dwóch godzinach wałęsania się postanawiamy wracać :| .

Po powrocie do Wassu od razu uderzamy zobaczyć wpisane na listę UNESCO megalityczne kamienne kręgi. Te tajemnicze budowle znajdują się w kilku miejscach Gambii i Senegalu, ale te w Wassu są najłatwiej dostępne i najlepiej wyeksponowane. Bilet wstępu kosztuje tylko 100 Dalasi (1,56 euro), a oprócz samych kręgów możemy zwiedzić małe muzeum. Bardzo ciekawe miejsce, które wszystkim, którzy będą w okolicy polecam :!: .

Do naszego hotelu wracamy zmęczeni, ale szczęśliwi. To był piękny dzień, który jednak jeszcze się nie kończy. Już wcześniej zamawiamy w hotelu kolację za 400 Dalasi (6,25 euro), na którą składa się ryba, ryż z miejscowym sosem i mnóstwem warzyw. Pychota. W naszej miejscówce jest sporo turystów, o dziwo zdecydowana większość to pary lub małe grupy z wynajętym na cały pobyt miejscowym przewodnikiem (hmmm... :? ). Bez obstawy, oprócz nas, jest tylko jeszcze sympatyczna para młodych Duńczyków, których poznaliśmy kilka dni wcześniej w Toubakouta. Siedzimy i gadamy, a przeróżne owady zjadają nas milimetr po milimetrze… Afryka :o !Dzień 14

Przyszedł czas powrotu na gambijskie wybrzeże. Rano szybko się zbieramy i razem z parą młodych Duńczyków idziemy 3 km do Wassu, skąd ma odjeżdżać autobus do Barra. Ale czy na pewno :roll: ? W naszym hotelu powiedzieli, że jest o 10.00, w sklepie w Wassu powiedzieli, że jest o 11.00, a na mikro dworcu (i w jego okolicach) zapewniano nas, że autobusu nie ma, ale jeżdżą taksówki, które nas mogą zabrać… Bądź tu mądry i wiersze pisz… :|

Jesteśmy na miejscu o 09.30 i czekamy. Presja rośnie zwłaszcza, iż nasi Duńscy towarzysze (niemiłosiernie finansowo ćwiczeni przez miejscowych :shock: ) powierzyli los dojazdu na wybrzeże w nasze ręce. Taksówkarze przekonują nas, że nigdzie nie pojedziemy, no chyba, że z nimi. Wytrzymujemy jednak ciśnienie, a dokładnie o 11.00 przyjeżdża autobus, do którego się z wielką ochotą ładujemy płacąc za bilety tylko po 160 Dalasi (2,5 euro). Sama jazda to już afrykańska poezja. Piękne krajobrazy, słońce, wiatr wpadający przez otwarte okna, Gambijczycy przewożący kozy, egzotyczne owoce, opony… :D

W Barra okazuje się, że prom do Bandżulu niedawno odpłynął i na następny przyszło nam trochę poczekać. Bilet kosztował 25 Dalasi (0,39 euro). Spotykamy grupę naszych rodaków, którzy przybyli do Gambii z biurem podróży. Wyposażeni w gustowne przeciwsłoneczne okulary, markowe ubrania i ciepłe słowa o kraju do którego przyjechali („w tej Gambii nic nie ma!”), rozsiedli się na górnym pokładzie trzymając obute nogi na ławeczkach :oops: . Świecąc oczami przed z lekka zdezorientowanymi Duńczykami dopływamy do stolicy Gambii. Tam też się z resztą żegnamy. Oni jadą prosto do hotelu, a My postanawiamy dać jeszcze jedną szansę Bandżulowi :) .

Za pierwszym razem jakiejś wielkiej więzi między nami, a miastem nie udało się nawiązać, ale liczymy, że za drugim razem będzie lepiej. Kręcimy się trochę po „starym mieście”, idziemy zobaczyć Wielki Meczet i Łuk Triumfalny, jemy ryż z kurczakiem w miejscowej knajpce i dochodzimy do wniosku, że nic już więcej z Bandżulu nie wyciśniemy. Sorry, Winnetou… :roll:

No dobra, teraz musimy się jeszcze dostać do naszego hotelu. Stajemy przy drodze wylotowej z Bandżulu i próbujemy coś zatrzymać. Pomimo tego, że ruch jest bardzo duży, nic się nie chce zatrzymać. Z lekkim niepokojem obserwujemy powoli zachodzące słońce, bo szukanie transportu po nocy, nawet w tak bezpiecznym kraju jak Gambia, nie jest zbyt przyjemne. Aż tu nagle z piskiem opon zatrzymuje się samochód, którego kierowcą okazuje się pułkownik gambijskiego wojska. Nasz wybawca na szczęście postanawia nas trochę podwieźć, a gdy dowiaduje się z jakiego kraju jesteśmy jego twarz cała pokrywa się serdecznym uśmiechem. Wyjaśnia nam, że ma przyjaciela z Polski, który go w Gambii odwiedza. Nie zważając na nasze nieśmiałe protesty od razu wykręca nr telefonu i podaje nam słuchawkę. Jego przyjaciel po drugiej stronie telefonu nie jest tak rozmowny, a My zaczynając mieć różne przypuszczenia, co do charakteru ich przyjaźni, dyskretnie się rozłączamy oznajmiając naszemu pułkownikowi, że jego przyjaciel z Polski serdecznie go pozdrawia :D .

Ponieważ ostatnie dwa dni naszego pobytu planujemy trochę poleniuchować, bookujemy „resortowy” hotel Palm Beach w Kotu. Na dzień dobry okazuje się jednak, że w hotelu nie ma prądu i w naszym pokoju jest jak w saunie :roll: :cry: . Nie jesteśmy tam w stanie wytrzymać nawet 10 minut, więc postanawiamy się wykąpać w hotelowym basenie. Ups… już zamknięty :roll: . Wokół basenu siedzą po ciemku przy stolikach goście hotelowi popijając drinki i słuchając jakiegoś zawodzącego miejscowego śpiewaka. W przypływie anarchistycznej desperacji mamy zamiar przerwać recital i wskoczyć do basenu, ale na szczęście okazuje się, że w międzyczasie włączono prąd. Jak się zresztą okazuje nie na długo, a w czasie nocy zawieszenie dostawy energii ma jeszcze pewnie miejsce z kilkanaście razy :shock: .Dzień 15

Wstajemy średnio wypoczęci. W naszym „resortowym” hotelu w nocy, co chwila wyłączał się prąd, co skutkowało głośnym załączaniem się klimatyzacji, względnie, gdy przerwa była dłuższa, powstawaniem stanu skupienia zbliżonego do mocno rozgrzanej sauny… :twisted:

No nic, ruszamy na śniadanie, a tam kolejny przejaw gambijskiej „resortowości”, czyli pary mieszane i to w obydwie strony. Zarówno białe grubasy z pięknymi ciemnoskórymi gazelami, ale także starsze, białe Panie z młodymi, miejscowymi byczkami. No cóż, wygląda to jak wygląda… i tyle w temacie :cry: .

Czas pójść wreszcie na plażę, bo w końcu jeżeli Gambia z czegoś słynie to właśnie ze swoich piaszczystych plaż :D . Nasz hotel jest zaaneksowany z jedną z nich, więc już po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Od razu zaczepia nas sprzedająca owoce miejscowa Pani, która oferuje nam swoje produkty w „specjalnych cenach”. Ponieważ ceny są faktycznie specjalne (ale w nie do końca nas intersującym kierunku) grzecznie dziękujemy, co spotyka się z wyraźnym dąsem sprzedawczyni, która przekonuje nas, że Ona przecież z tego żyje. No ok, ale czemu próbuje to robić naszym kosztem… :roll:

Sama plaża jest ok. Szeroka, piaszczysta, sporo hotelowych leżaków. Rzadko bywamy w takich miejscach, więc trochę zostajemy. Kąpiemy się raz, kapiemy drugi… no i co dalej? Nuda. Prawda jest taka, że z nas kiepscy plażowicze… Przyjść, wykąpać się i iść pod prysznic… :) :lol:

Ok, czas coś zobaczyć. Wychodzimy z hotelu i od razu to samo, co na plaży. Otacza nas wianuszek taksówkarzy oferując różne miejsca po zawyżonych cenach. Panowie! Dam Wam zarobić, ale dajcie normalną cenę!!! Nie, to nie… idziemy do głównej drogi, gdzie z pierwszym taksiarzem dogadujemy cenę 100 Dalasi (1,56 euro) i jedziemy do Bijilo National Park. To miejsce, w którym możemy wydać 150 Dalasi (2,34 euro), bo tylko tyle kosztuje bilet. Możemy też wydać znacznie więcej, bo miejscowi naganiacze najpierw próbują nam wepchnąć torbę z orzeszkami (za jedyne 5 euro), którymi potem możemy karmić zamieszkujące Park małpy, a następnie będą nam wmawiać, iż w Parku jest niebezpiecznie, więc potrzebny jest nam przewodnik (za jedyne 15 euro) :cry: . Oczywiście możemy tych kosztów nie ponosić, albowiem w Parku jest bardzo bezpiecznie (zwłaszcza jak nie wleczemy ze sobą torby z orzeszkami). Park jest naprawdę bardzo mały (ma tylko 4 km wytyczonych ścieżek) i bez problemu możemy go w godzinę całego obejść. A co wewnątrz? Ano rzeczone małpy, a także wiewiórki, mangusty, ptaki, palmy, ładna plaża :!: .

Następnym popularnym miejscem na gambijskim wybrzeżu jest Kachikally Crocodile Pool. Dojeżdżamy tam taksówką za 200 Dalasi (3,12 euro). Dla miejscowych to święta sadzawka przez lata używana w rytuałach leczenia płodności, zamieszkała przez kilkanaście krokodyli. Widząc mocno mętny kolor wody, a przede wszystkim mając na względzie te krokodyle ja osobiście nie włożyłbym do tej wody ręki, a co dopiero innej części ciała :roll: . Tym niemniej, miejsce podobno cały czas jest wykorzystywane do pierwotnych celów. Wstęp kosztuje tylko 100 Dalasi (1,56 euro), natomiast tradycyjnie, jeżeli chcemy, to możemy tam pozostawić znacznie większą ilość funduszy, płacąc miejscowym przewodnikom za możliwość zrobienia sobie zdjęcia, gdy trzymamy krokodyla za ogon czy gdy trzymamy głowę pomiędzy jego rozwartymi kłami… :oops:

Nie ukrywam, że obydwa miejsca, jak dla mnie, są dosyć przeciętne. Ot, typowe turystyczne przerywniki dla plażowiczów. Inna kwestia, że gambijskie wybrzeże nie ma zbyt wielu alternatyw… :? Jest jeszcze stolica kraju, no ale to raczej dla większości alternatywa tylko pozorna... Podobno bardzo ładne są zachody słońca w wioskach Sanyang czy Gunjur (akurat tego nie sprawdziłem). A jeżeli nie, to zawsze możemy spędzić kolejny dzień na plaży… :D :o

Dodaj Komentarz

Komentarze (32)

maxima 21 listopada 2022 23:08 Odpowiedz
spadasz mi jak z nieba, bo właśnie mocno rozważam tam wyjazd :D
robaku 21 listopada 2022 23:08 Odpowiedz
Ja mam gambie na majówke, także czekam z ustęknieniem. To takie odkrycie Czarnego Lądu bo geo wcześniej tylko Maroko + Mauritius, także geograicznie można i Afryka, ale mentalnie to zupełnie dla mnie będzie debiut. Chociaż obecne promki bardzo kuszą na eksploracje tego kontynentu
nelson-1974 21 listopada 2022 23:08 Odpowiedz
Ja się tam wybieram na przełomie stycznia i lutego: napisz-dokad-lecisz-styczen-2023,34,168029Zamierzam skorzystać z doświadczeń autora tej relacji ;).
agnieszka-s11 22 listopada 2022 17:08 Odpowiedz
ciekawe co autor napisze o mieszkancach Gambii. Jak w glebi ladu bylo jeszcze w miare ok to po plazy nie dalo sie spokojnie spacerowac. naganiacze wszedzie :-) czasem cierpliwosci brakowalo i trudno bylo byc milym
irae 22 listopada 2022 23:08 Odpowiedz
Byłem parę lat temu, było mega :) Powodzenia :)
chris-peen 23 listopada 2022 23:08 Odpowiedz
maxima i nelson 1974 - będą moje wrażenia i będą informacje praktyczne, więc zakładam, że skorzystacie.Robaku - geograficznie to ja już w Afryce byłem wcześniej... 13 razy ;) . Z czego 4 razy na Wyspach Kanaryjskich :lol: , 1 raz na Maderze :lol: , 3 razy w Maroku (w tym raz razem z Saharą Zachodnią), 1 raz w Tunezji i 1 raz w Egipcie. No, ale prawdziwa Afryka to była tylko te ostatnie 3 razy - RPA, Zimbabwe, Mozambik i Swaziland, następnie - Ghana, WKS i Burkina Faso, no i trochę peryferyjna - Reunion, Rodrigues, Mauritius, Mayotte i Madagaskar. No i teraz Gambia i Senegal :D agnieszka.s11 - osobiście uważam, że zarówno Gambijczycy, jak i (w trochę mniejszym zakresie) Senegalczycy to jedni z najmilszych ludzi jakich spotkałem na swoich wyjazdach. Są autentycznie uśmiechnięci, bezkonfliktowi i generalnie uczciwi (cecha, którą bardzo cenię). Faktycznie na plaży kręciło się sporo różnych sprzedawców, naganiaczy i przewodników, ale w porównaniu do wielu innych krajów, w których byłem, można ich było relatywnie szybko i bezboleśnie spławić. Dla mnie w ogóle, największą atrakcją tego wyjazdu była pozytywna atmosfera i fajny klimat, które wytwarzali przede wszystkim miejscowi ludzie :) irae - no też mi się bardzo podobało, co mam nadzieję będę umiał przekazać w relacji.
nelson-1974 23 listopada 2022 23:08 Odpowiedz
Czekamy na ciąg dalszy ;).
chris-peen 27 listopada 2022 23:08 Odpowiedz
Dzień 2 Wstajemy o 9.00 i szybko zbieramy się z naszej mety. Nie było to zbyt przytulne miejsce i bez żalu go żegnamy. Na zewnątrz – niespodzianka. To przecież koniec października, a tu słońce i prawie 20 stopni. Decydujemy, że na dworzec w Bergamo idziemy na piechotę. To w końcu tylko 3 km. Po drodze robimy jeszcze zakupy w Lidlu. Dojazd z Bergamo do lotniska Mediolan – Malpensa jest dosyć drogi i trzeba trochę pokombinować, żeby koszty obniżyć. Najtańszą opcją, którą znalazłem jest dojazd pociągiem z Bergamo do miejscowości Busto Arsizio za 8,30 Euro, a stamtąd także pociągiem za 4,00 Euro już bezpośrednio na lotnisko. Na lotnisku od razu zonk :oops: . Podczas odprawy w TAP Airlines oznajmiono nam, że samolot do Lizbony będzie na pewno sporo opóźniony. Biorąc pod uwagę, iż w Lizbonie mieliśmy tylko 1h i 20 min na przesiadkę do Banjulu zaczęliśmy przeczuwać problemy. Cały lot siedzimy jak na szpilkach, licząc na cud :roll: . Ostatecznie wylądowaliśmy w Lizbonie z prawie 1,5h opóźnieniem, ale na szczęście nasz następny samolot nie tylko, że czekał na nas, ale jeszcze na kilka innych osób z innych opóźniających się samolotów. Wreszcie mogliśmy się trochę wyluzować, a nawet się trochę wyciągnąć, bo pomimo, że lecieliśmy wąskokadłubowym Embraerem 190 to było sporo wolnych miejsc :) . No i wreszcie po niecałych 4h lotu lądujemy w Gambii. Jesteśmy w Afryce! Na dzień dobry uderza nas fala gorąca, wilgoci, tajemnicy i tropikalnych zapachów. Jesteśmy szczęśliwi, ale równocześnie czujni. Każdy lądujący (i startujący) na lotnisku w Banjulu musi zapłacić opłatę w wysokości 20 USD, 20 Euro lub 1.000 Dalasi. Oczywiście najtaniej jest zapłacić w Dalasi (1.000 Dalasi to około 16 Euro), ale kto z obcokrajowców przylatując do Gambii ma miejscową walutę? Warto natomiast o tym pamiętać odlatując. Próbujemy zapłacić 100 USD licząc, że dostaniemy z powrotem 60 USD (co wydaje się być dosyć logicznym założeniem). Jak się jednak okazało, pani przyjmująca od nas opłatę próbuje nam resztę wydać w Dalasi po jakimś bandyckim kursie, więc wycofujemy nasze 100 USD i płacimy zgodne 40 USD. O dziwo, jeszcze na lotnisku wymieniamy u jakiegoś półoficjalnego cinkciarza 100 USD po bardzo dobrym kursie (1 USD = 65 Dalasi), którego później już nigdzie nie uzyskaliśmy (raz było to 64 Dalasi, a raz 62 Dalasi). Od razu w tym miejscu należy zauważyć, że zdecydowanie bardziej chodliwą walutą w Gambii jest Euro, które podczas naszego pobytu było zazwyczaj wymieniane w relacji (1 Euro = 64 Dalasi). Po wyjściu przed lotnisko przyglądam się mężczyznom z karteczkami licząc, że na którejś przeczytam swoje nazwisko. Na próżno… Mieliśmy zarezerwowany nocleg w pensjonacie Ous and Buwa, a nawet uzgodniliśmy z naszym hostem, że po nas wyjedzie za 10 Euro, co było całkiem dobrą ceną, biorąc pod uwagę, że samolot miał lądować o północy, a w końcu wylądował o 2 w nocy. Ale… na lotnisku nikt na nas nie czekał… Poprosiliśmy miejscowego o użyczenie telefonu i zadzwoniliśmy po naszego hosta, który obiecał, że zaraz przyjedzie, co też faktycznie miało miejsce. Dowiózł nas do swojego pensjonatu, który byłby całkiem ok, gdyby był trochę bardziej czysty… :oops: Moja Pani, nie chcąc się do czegoś przykleić, na wszelki wypadek niczego nie dotykała, a ja tylko sprawdziłem czy w łazience jest woda (była). Pożegnaliśmy się z naszym gospodarzem, rozłożyliśmy śpiwory i około 3 w nocy wreszcie położyliśmy się spać.
justynakodajko 30 listopada 2022 23:08 Odpowiedz
irae napisał:Byłem parę lat temu, było mega :) Powodzenia :)PokolorujtoJ też byłam i wspomnienia są wyśmienite. Planuję w przyszłym roku się wybrać o ile zdrowie pozwoli.
szeryfito 11 grudnia 2022 23:09 Odpowiedz
czekam na kolejne wpisy, dla mnie bardzo pomocne :)ja planuję pojechać do Gambii w lutym, myślę jeszcze o Senegalu, ale chyba samolotem do Dakaru a powrót autobusembilety lotnicze niestety nie należą do tanich, ale przy ograniczonym czasie chyba nie ma innej opcji, poniżej przykładowy dzień lotu w lutym
chris-peen 15 grudnia 2022 23:10 Odpowiedz
Szeryfito - to zależy na czym Ci zależy. Gambia to jednak przede wszystkim plażowisko. Wewnątrz kraju nie ma zbyt wielu atrakcji. My byliśmy poza wybrzeżem w okolicach Wassu (Park Narodowy River Gambia, kamienne kręgi wpisane na listę UNESCO i Janjanbureh). W Senegalu atrakcji jest jednak więcej :D
robaku 15 grudnia 2022 23:10 Odpowiedz
A jak dojechaliscie do Janjanbureh? Warto?
chris-peen 30 grudnia 2022 23:08 Odpowiedz
Dzień 7 Jeżeli byliście ciekawym świata dzieckiem, dorastającym w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku w Polsce, Dakar był na pewno Wam miejscem bardziej znanym (przynajmniej ze słuchu) niż np. Zagrzeb czy Mińsk. Nie pamiętam, aby mówiło (czy pisało) się wówczas o stolicach jeszcze nieistniejących państw, no a Dakar to przecież ta bardziej egzotyczna część słynnego wyścigu Paryż – Dakar. Pamiętam jak z wypiekami na twarzy szukałem wiadomości z wyścigu na ostatniej stronie słusznie już zapomnianej „Trybuny Ludu”. Wyniki interesowały mnie średnio, ale przebieg trasy, mijane miasta, państwa... Jak ja chciałem to wszystko zobaczyć, poczuć, ile godzin spędziłem wpatrując się w kolejne mapy absolutnie „zaczytanego” i „zaoglądanego” przeze mnie atlasu geograficznego PWN… No więc, gdy zbieraliśmy się rano z Somone ciekawość i podniecenie były na zdecydowanie wyższym poziomie niż zwykle. Nowe miejsce – super, stolica kraju – wow, jeszcze lepiej… Dakar – uuu, kolejne dziecięce marzenie się spełnia :D . Dakar to nie tylko stolica Senegalu, ale także jego największe i najważniejsze miasto. Nic więc dziwnego, że z każdej większej i mniejszej miejscowości można do niego w miarę łatwo i szybko dojechać. My, najpierw dojechaliśmy taksówką za 400 franków (0,62 euro) z Somone do pobliskiego Saly, a tam już były sept – place do Dakaru za 2.500 franków (3,90 euro) od osoby. Ponieważ Dakar jest naprawdę bardzo duży i rozległy, a przede wszystkim niesamowicie zakorkowany, sept – place jadą w różne miejsca (na różne dworce). Już na tym etapie musimy, zatem wiedzieć gdzie chcemy jechać. Zapewne, będziemy determinowani miejscem naszego noclegu.Przygotowując się do pobytu w Dakarze braliśmy pod uwagę trzy opcje noclegowe. Pierwsza to nocleg na wyspie Goree, czyli największej atrakcji Dakaru. Wielu turystów tak robi, bo wyspa jest faktycznie bardzo ładna, ale jest kilka minusów tej opcji. Po pierwsze, na Goree jest mało tanich miejsc, które na dodatek szybko się wyprzedają. Po drugie prom na wyspę odpływa z centrum Dakaru (musimy, więc jakoś do tego centrum się przebić), a w końcu po trzecie – prom na Goree jest drogi (kosztuje ponad 8 euro) i za każdym razem, gdy chcielibyśmy popłynąć do Dakaru musielibyśmy tą kwotę płacić. Drugą opcją są noclegi w centrum miasta. Tu jednak znowu jest temat przebicia się do centrum, no i te noclegi też są relatywnie drogie.Być może lepsza jest trzecia opcja, czyli noclegi w dzielnicy Yoff, bo hotele są tam sporo tańsze. Z tym, że ta dzielnica jest trochę oddalona od centrum i dojazd też jest dosyć długi.My, w ramach wizjonerskich projekcji ;) wymyśliliśmy i skutecznie przetestowaliśmy czwartą opcję, do której zachęcamy. Otóż, mało kto wie, ale w Dakarze rok temu zaczęła działać ultra nowoczesna kolej miejska :idea: . Na razie to tylko kilkanaście stacji, ale wkrótce ma być więcej. Ta kolej to absolutny sztos, bo dzięki niej można się do samego centrum Dakaru dostać szybko, łatwo i bezpiecznie. Zamiast szukać noclegu w centrum, wzięliśmy nocleg w Quintal di Maria położony 15 km od centrum, w bardzo spokojnej dzielnicy. Za noc w czystym pokoju płaciliśmy tylko 15.750 franków (24,60 euro). Do najbliższej stacji Thiaroye mieliśmy 4 km, które czasami pokonywaliśmy pieszo, a czasami miejskim autobusem za 150 franków (0,23 euro).No więc, gdy już wiedzieliśmy gdzie będziemy nocować, to powinniśmy wybrać sept – place, które jedzie na dworzec Baux – Maraichers, bo przy nim jest stacja kolei, skąd byśmy podjechali na stację Thiaroye. Ponieważ jednak jeszcze tego wszystkiego dokładnie nie wiedzieliśmy, to wymyśliłem, że wysiądziemy „po drodze”, gdzie wg mapy będzie najbliżej do naszego hotelu. No i wysiedliśmy przy bramkach na autostradzie, teoretycznie jakieś 6 – 7 km od naszego hotelu, co z tego, skoro… autostrada była w tym miejscu całkowicie ogrodzona i nie dało się z niej zejść. Nie bardzo wiedzieliśmy, co zrobić, aż w końcu podeszliśmy do… opancerzonego wojskowego samochodu :roll: , za którym odpoczywało kilkunastu dzielnych, bardzo młodych wojaków. Zdziwili się okrutnie i nie bardzo mogli zrozumieć skąd się w tym miejscu wzięliśmy, ale pomogli. Zaprowadzili nas do strzeżonej furtki w ogrodzeniu, gdzie wydostaliśmy się wreszcie z tej autostrady i… od razu wpadliśmy w ten afrykański kocioł. Ludzie coś sprzedają, ludzie coś kupują, ludzie coś naprawiają, ktoś krzyczy, ktoś biega, psy, kozy, osły… no to jesteśmy w domu :) . Za taksówkę do hotelu płacimy 1.000 franków (1,56 euro), chociaż to tylko kilka kilometrów. No cóż, stolica… :cry: Po zrzuceniu plecaków od razu ruszamy na naszą „dzielnię”. Miejsce jest niesamowite, a przy tym zupełnie nieturystyczne, nawet w naszym hotelu nocowali tylko Afrykańczycy. Ktoś powie, że wokoło jest jeden wielki syf, ktoś inny, że to egzotyka w najczystszej, bo autentycznej postaci. Kręcimy się po ulicach, eksplorujemy miejscowy street food (różne pierożki, szaszłyki, naleśniki), a w końcu siadamy, gdzieś tam w cieniu i podziwiamy rytm ulicy. Następnego dnia odwiedzimy wyspę Goree i zwiedzimy inne zabytki Dakaru, ale i tak „moim” Dakarem, tym wyobrażonym oczami kilkulatka z dalekiej Polski, będzie ten wieczór i te kilka ulic wokół naszego hotelu :D .
chris-peen 1 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
Robaku - opowieści z Janjanbureh pojawią się za kilka dni :D . My do Janjanbureh (a dokładniej do Kuntaur) dojechaliśmy od strony Senegalu. Do Gambii wjechaliśmy w Keur Sulay, a z pobliskiego Farafenni pojechaliśmy autobusem. Na wybrzeże Gambii (a konkretnie do Barra) również wróciliśmy autobusem z Wassu. Jest to zdecydowanie najlepsza i najtańsza opcja, a takich autobusów w ciągu dnia, w obie strony, jeździ kilka. Czy warto? Moim zdaniem zdecydowanie tak. Tak jak już wcześniej wspominałem, Gambia słynie z plaż. Jeżeli nie jesteśmy jakimiś zatwardziałymi plażowiczami, albo jeżeli chcemy w Gambii zobaczyć coś więcej niż wątpliwej jakości atrakcje blisko wybrzeża (Banjul, Bijilo National Park, Kachikally Crocodile Pool) to Janjanbureh i okolice są w zasadzie jedyną opcją. My oprócz samego Janjanbureh byliśmy jeszcze w okolicy w River Gambia National Park, jak również oglądaliśmy kamienne kręgi w Wassu. Poza tymi oczywistymi atrakcjami, były inne w postaci możliwości kontaktu z Gambią bardziej dziką, niż ta na wybrzeżu. Moim zdaniem, jeżeli mamy na Gambię kilka dni to pewnie sensownym jest spędzić je na wybrzeżu. Jeżeli jednak jesteśmy w Gambii tydzień lub dłużej to Janjanbureh i okolice są w zasadzie jedyną sensowną opcją, aby w Gambii "coś" zobaczyć, poza wybrzeżem.
maxima 1 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
@Chris Peen ogarnąłeś jakiś tani dojazd na lotnisko? Czy miałeś umówiony? Czy po wyjściu z lotniska jest wybór taksówek i negocjacje cen, czy krzyczą kosmiczne stawki?Hotel chce 2000gmd
chris-peen 4 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
maxima - miałem umówiony odbiór z lotniska przez mojego hotelowego hosta za 10 euro, o czym pisałem w Dniu 2. To była dobra oferta zwłaszcza, że host odbierał nas o 2 w nocy. Należy jednak zauważyć, że nasz hotel (Ous and Buwa) był bardzo blisko lotniska (około 7 km), na pewno za taką cenę nie dojechalibyśmy w nocy na wybrzeże. Dla porównania mogę dodać, że na lotnisko jechaliśmy za 700 Dalasi (10,93 euro), czyli cenę porównywalną, ale właśnie z wybrzeża (około 20 km), z tym, że w dzień.Nie wiem o której lądujesz i gdzie masz hotel, ale jakieś rozeznanie będziesz już miał. Jeżeli lądujesz w ciągu dnia i nie chcesz przepłacać to możesz po prostu dojść do głównej drogi (około 3 km) i stamtąd już będziesz miał mnóstwo opcji za grosze (mikrobusy, tanie taksówki).
maxima 4 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
ląduje o 21, jadę do Kotu. Ceny wyjściowe były od 30EUR, póki co najtaniej 1000DalasiQuote: Z przygranicznego senegalskiego Karang chcieliśmy się dostać do Toubakouty. Na dworcu – zwanym w Senegalu garage – zażyczono sobie za miejsce 2.000 franków (3,12 Euro) chociaż wiedziałem, że cena jest sporo niższa. Pomimo mojej perswazji, wyrzutów i obrażonej miny, taksówkarze się zaparli, a miejscowi nie chcieli pomóc… Co było zrobić? Wiem, że 3 Euro nie jest kwotą, która zmienia historię świata czy nawet naszej wyprawy, ale strasznie nie lubię być oszukiwanyczy po drugiej stronie granicy nie ma problemu z sept-place/taxi lub innym dzielonym środkiem? W sensie czy dużo tych kierowców tam jest, nawet po 18? Mój przewodnik mówi, że nie powinno być problemu nawet wieczorem. Dla potwierdzenia, że w Senegalu ewidentnie biały turysta to bankomat, to dostałam ofertę z jednego hotelu w Toubakoucie właśnie na promocyjną stawkę przejazdu 50 000 CFA :) jeśli z Barra to jedynie 150 000 CFA :)
ciachu25 4 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
A lokalny bus na głównej nitce tylko 0,5 USD. Faktycznie doją tam na wszystkim zdrowo.
maxima 5 stycznia 2023 05:08 Odpowiedz
A ile czasu zajęło Wam dotarcie z Barry do granicy? IKE jadą te gelli?
chris-peen 9 stycznia 2023 23:11 Odpowiedz
maxima - myślę, ze maksymalnie 1h. To nie jest duża odległość. Reasumując, jeżeli rano wyjedziesz z Kotu to powinieneś bez problemu dojechać tego samego dnia do Toubakouty. A jeżeli Ci naprawdę zależy na czasie to możesz spróbować jeszcze tego samego dnia pojechać na wycieczkę, którą opisywałem, bo one ruszają o jednej porze dnia (około 17). Więc teoretycznie mógłbyś następnego dnia rano ruszyć z Toubakouty dalej.
maxima 10 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
Dzis tez to zwiedzałam ;) choc mi się miasto nie podobało. Dom niewolników na wyspie to poki co niewarta pieniędzy atrakcja. Za 1500cfa ogląda się tylko schody i dom. Mapa przy kasie pokazuje kilka wystaw, których nie ma. Cenowo również dyskryminacja
szeryfito 15 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
Chris Peen napisał:Szeryfito - to zależy na czym Ci zależy. Gambia to jednak przede wszystkim plażowisko. Wewnątrz kraju nie ma zbyt wielu atrakcji. My byliśmy poza wybrzeżem w okolicach Wassu (Park Narodowy River Gambia, kamienne kręgi wpisane na listę UNESCO i Janjanbureh). W Senegalu atrakcji jest jednak więcej :DNie mam zbyt wielu dni, w zasadzie to tylko 6, ale myślę o wycieczce do rezerwatu Fathala, Dakarze, a w Gambii chciałem pojechać do Wassu albo Georgetown ale może mi zabraknąć jednego dnia więc chyba będą krokodyle i małpi park w Bijito
chris-peen 17 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
maxima - ...no, co kto lubi :D . Dla mnie Dakar to była taka trochę dziecięco - młodzieńcza fascynacja. Jak to też może wyglądać takie miasto, w którym się kończy ten słynny rajd? Ale generalnie wiadomo, że w Afryce mało jest bardzo atrakcyjnych miast... :roll: W stosunku do innych afrykańskich molochów, Dakar uważam, że jest całkiem ok. Nawet obiektywnie :) .Szeryfito - 6 dni to faktycznie niezbyt dużo. Ja bym pewnie został cały ten czas w Gambii. Pokręcił bym się kilka dni po wybrzeżu, pojechał na 2 dni do Wassu i tyle. Ale każdy podróżuje jak lubi :D .
maxima 17 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
@Chris Peen rajd podobno kończył się tutaj ;)
maxima 22 stycznia 2023 05:08 Odpowiedz
Kawałek dalej, trzeba minąć te 7 placs jeżdżą normalne nowoczesne busy. UE dala nawet kasę. 6500 za osobę
chris-peen 15 lutego 2023 23:08 Odpowiedz
Dzień 11 Wstajemy wcześnie z myślą, aby szybko opuścić nasz hotel i generalnie Saint – Louis. Dzień wcześniej ustaliliśmy w dwóch różnych sklepach, że za taksówkę na dworzec nie powinniśmy zapłacić więcej niż 500 franków (0,78 euro). Nic z tego :roll: … taksówkarze żądają kwot 2.000 – 3.000 franków, uznając, iż jako turyści nie zasługujemy na cenę rynkową… :cry: Nie to nie. Bujać to My, ale nie nas. Postanawiamy pokonać system i… jedziemy na dworzec autobusem miejskim płacąc za bilet po 100 franków (0,15 euro) :lol: . Na dworcu znowu ta sama zabawa... Zawsze staram się przed jakąkolwiek podróżą wypytać miejscowych ile kosztuje bilet, więc wiedziałem, że za miejsce w sept – place do Thies powinniśmy zapłacić 4.000 franków (6,25 euro). Tymczasem domorośli ograbiacze turystów chcieli od nas po 5.000 :evil: . Powiedziałem, że płacimy po 4.000, bo taka jest cena i kropka :!: . Najpierw nie chcieli nas zabrać, ale potem inni pasażerowie nas poparli widząc, że chcą nas oszukać, więc zarządzający sept – placeowym biznesem też odpuścili… Co za wkurzające miejsce... :roll: Uprzedzając fakty, Saint – Louis to było jedyne miejsce w czasie naszego wyjazdu, gdzie była naprawdę kiepska atmosfera, którą wytwarzali nieprzyjaźni miejscowi. Poza tym, z uporem lepszej sprawy, będę powtarzał, iż Senegalczycy i Gambijczycy to jedni z najmilszych i najbardziej pomocnych ludzi, których spotkałem podczas swoich wyjazdów :D . Ok, tymczasem zajechaliśmy do Thies, które jednak nie było naszym celem, a jedynie punktem przesiadkowym, gdzie wsiedliśmy do kolejnego sept – place, którym z kolei dojechaliśmy za 1.200 franków (1,87 euro) do Mbour. Tam planowaliśmy przenocować przed planowanym na następny dzień powrotem do Gambii. W Mbour nocowaliśmy w Guesthouse Dalal ak Jamm, a za pokój bez śniadania zapłaciliśmy 25.000 franków (39,06 euro). Hotel był w sumie przeciętny, ale położony tuż przy plaży, więc nie wybrzydzaliśmy tylko od razu poszliśmy się kąpać. Na plaży mnóstwo miejscowych chłopaków i młodych mężczyzn ćwiczyło i grało w piłkę, a My sobie siedzieliśmy i gapiliśmy się w zachodzące słońce… :) Znowu miejscowi się uśmiechali, znowu nas serdecznie zagadywali, znowu zrobiło się przyjemnie… :P
maxima 7 marca 2023 05:08 Odpowiedz
Ja szympansy widzialam i to mnóstwo, ale za to hipciow tego dnia nie było :(
chris-peen 27 marca 2023 23:08 Odpowiedz
Dzień 14 Przyszedł czas powrotu na gambijskie wybrzeże. Rano szybko się zbieramy i razem z parą młodych Duńczyków idziemy 3 km do Wassu, skąd ma odjeżdżać autobus do Barra. Ale czy na pewno :roll: ? W naszym hotelu powiedzieli, że jest o 10.00, w sklepie w Wassu powiedzieli, że jest o 11.00, a na mikro dworcu (i w jego okolicach) zapewniano nas, że autobusu nie ma, ale jeżdżą taksówki, które nas mogą zabrać… Bądź tu mądry i wiersze pisz… :| Jesteśmy na miejscu o 09.30 i czekamy. Presja rośnie zwłaszcza, iż nasi Duńscy towarzysze (niemiłosiernie finansowo ćwiczeni przez miejscowych :shock: ) powierzyli los dojazdu na wybrzeże w nasze ręce. Taksówkarze przekonują nas, że nigdzie nie pojedziemy, no chyba, że z nimi. Wytrzymujemy jednak ciśnienie, a dokładnie o 11.00 przyjeżdża autobus, do którego się z wielką ochotą ładujemy płacąc za bilety tylko po 160 Dalasi (2,5 euro). Sama jazda to już afrykańska poezja. Piękne krajobrazy, słońce, wiatr wpadający przez otwarte okna, Gambijczycy przewożący kozy, egzotyczne owoce, opony… :D W Barra okazuje się, że prom do Bandżulu niedawno odpłynął i na następny przyszło nam trochę poczekać. Bilet kosztował 25 Dalasi (0,39 euro). Spotykamy grupę naszych rodaków, którzy przybyli do Gambii z biurem podróży. Wyposażeni w gustowne przeciwsłoneczne okulary, markowe ubrania i ciepłe słowa o kraju do którego przyjechali („w tej Gambii nic nie ma!”), rozsiedli się na górnym pokładzie trzymając obute nogi na ławeczkach :oops: . Świecąc oczami przed z lekka zdezorientowanymi Duńczykami dopływamy do stolicy Gambii. Tam też się z resztą żegnamy. Oni jadą prosto do hotelu, a My postanawiamy dać jeszcze jedną szansę Bandżulowi :) . Za pierwszym razem jakiejś wielkiej więzi między nami, a miastem nie udało się nawiązać, ale liczymy, że za drugim razem będzie lepiej. Kręcimy się trochę po „starym mieście”, idziemy zobaczyć Wielki Meczet i Łuk Triumfalny, jemy ryż z kurczakiem w miejscowej knajpce i dochodzimy do wniosku, że nic już więcej z Bandżulu nie wyciśniemy. Sorry, Winnetou… :roll: No dobra, teraz musimy się jeszcze dostać do naszego hotelu. Stajemy przy drodze wylotowej z Bandżulu i próbujemy coś zatrzymać. Pomimo tego, że ruch jest bardzo duży, nic się nie chce zatrzymać. Z lekkim niepokojem obserwujemy powoli zachodzące słońce, bo szukanie transportu po nocy, nawet w tak bezpiecznym kraju jak Gambia, nie jest zbyt przyjemne. Aż tu nagle z piskiem opon zatrzymuje się samochód, którego kierowcą okazuje się pułkownik gambijskiego wojska. Nasz wybawca na szczęście postanawia nas trochę podwieźć, a gdy dowiaduje się z jakiego kraju jesteśmy jego twarz cała pokrywa się serdecznym uśmiechem. Wyjaśnia nam, że ma przyjaciela z Polski, który go w Gambii odwiedza. Nie zważając na nasze nieśmiałe protesty od razu wykręca nr telefonu i podaje nam słuchawkę. Jego przyjaciel po drugiej stronie telefonu nie jest tak rozmowny, a My zaczynając mieć różne przypuszczenia, co do charakteru ich przyjaźni, dyskretnie się rozłączamy oznajmiając naszemu pułkownikowi, że jego przyjaciel z Polski serdecznie go pozdrawia :D . Ponieważ ostatnie dwa dni naszego pobytu planujemy trochę poleniuchować, bookujemy „resortowy” hotel Palm Beach w Kotu. Na dzień dobry okazuje się jednak, że w hotelu nie ma prądu i w naszym pokoju jest jak w saunie :roll: :cry: . Nie jesteśmy tam w stanie wytrzymać nawet 10 minut, więc postanawiamy się wykąpać w hotelowym basenie. Ups… już zamknięty :roll: . Wokół basenu siedzą po ciemku przy stolikach goście hotelowi popijając drinki i słuchając jakiegoś zawodzącego miejscowego śpiewaka. W przypływie anarchistycznej desperacji mamy zamiar przerwać recital i wskoczyć do basenu, ale na szczęście okazuje się, że w międzyczasie włączono prąd. Jak się zresztą okazuje nie na długo, a w czasie nocy zawieszenie dostawy energii ma jeszcze pewnie miejsce z kilkanaście razy :shock: .
chris-peen 14 kwietnia 2023 23:08 Odpowiedz
Dzień 16 Ponieważ to nasza ostatnia noc w Afryce, mamy w planach porządnie się przed powrotną podróżą wyspać. No way… :roll: Z powodu ciągłych wyłączeń prądu w nocy, nasza klimatyzacja co chwila załącza się z ogromnym hukiem, by później równie głośno się wyłączać. W przypływie desperacji, postanawiamy w środku nocy po prostu ją wyłączyć, ale już po kilku minutach zlani potem wiemy, że ta opcja, delikatnie mówiąc, też nie jest najlepsza... :cry: No nic, jakoś dociągamy do rana, ale po zimnym prysznicu od razu się rozchmurzamy :) . Przecież nadal jesteśmy na wyjeździe, nadal jesteśmy na innym kontynencie… Pomarudzić jeszcze zdążymy w domu… ;) Po śniadaniu próbujemy z recepcjonistą ponegocjować jakiś późniejszy check – out albo chociaż możliwość popołudniowego prysznica, ale nie znajdujemy akceptacji dla naszych fanaberii :roll: . Natomiast recepcjonista, z szerokim uśmiechem na ustach, ma dla nas niesamowitą ofertę załatwienia taxi na lotnisko za jedyne 25 euro… :lol: Grzecznie dziękujemy i przez wzgląd na dobre wychowanie (i jego uśmiech) nie wspominamy, że już wczoraj wynegocjowaliśmy sobie dojazd na lotnisko za 700 Dalasi (10,93 euro) :) . Idziemy jeszcze na plażę na ostatnią kąpiel, a potem już mycie, pakowanie i check – out. Trochę kręcimy się jeszcze po okolicy, jemy obiad i siedzimy w lobby hotelowym. Nic nam się już za bardzo nie chce, jak to w dzień powrotu… :| W końcu przyszła pora załadować się do taksówki i ruszać na lotnisko. Przy czym, musieliśmy odejść z 300 metrów od hotelu, bo tylko pod takim warunkiem nasz driver skalkulował cenę (gdybyśmy wsiedli pod hotelem, to musiał by podzielić się kasą za kurs ze strażnikiem). Nasz taksówkarz przekonywał nas, że na lotnisko jedzie się ponad godzinę, w co nie chciało nam się wierzyć, skoro to tylko 20 km, ale gdy ruszyliśmy zrozumieliśmy o co mu chodziło. Korki, korki i jeszcze raz korki… :evil: Na szczęście jechaliśmy z zawodowcem, który z głównej drogi zjechał zaraz za hotelem i wioząc nas po jakichś wertepach faktycznie dojechał do celu po godzinie. Na lotnisku musimy jeszcze zapłacić haracz wyjazdowy w wysokości 1.000 Dalasi (15,62 euro) od osoby, na co jesteśmy przygotowani, bo taką samą sumę płaciło się także przy wjeździe. Ze zdziwieniem obserwujemy jednak, że praktycznie prawie wszyscy płacą równoważne 20 USD lub 20 Euro. Hmmm… niby różnica niewielka, ale po co przepłacać :roll: ? No nic, przechodzimy przez kontrolę i czekamy na nasz samolot, który niestety ma się spóźnić :evil: .
chris-peen 18 kwietnia 2023 23:08 Odpowiedz
Dzień 17 Nasz samolot linii TAP do Lizbony miał odlecieć o 2.10 w nocy. Ale wiedzieliśmy, że nie ma na to szans, bo już z Lizbony wyleciał sporo opóźniony :oops: . Czyli od początku nerwówka, bo przecież w Lizbonie mamy tylko 1h na przesiadkę do Mediolanu Malpensy. Wszystko mamy na jednym bilecie, ok, ale już lot z Mediolanu do Krakowa jest WizzAirem, który raczej nie będzie się przejmował, że dwóch pasażerów z ważnymi biletami się nie stawiło… :roll: Ostatecznie odlecieliśmy z Banjulu po 3, a w Lizbonie wylądowaliśmy o 6.30, czyli do odlotu do Mediolanu pozostało jeszcze tylko 40 minut. Na lotnisku szukamy, gdzie nasz samolot, ale zaraz – jeszcze kontrola paszportowa, wróciliśmy przecież z Afryki :idea: . Przy kilku okienkach sporo ludzi, ale My włączamy asertywność na 100 %. Za chwilę mamy lot, przepraszamy, dziękujemy… przebiegliśmy jak burza i dobiegamy do naszego gate o 7.00, czyli teoretycznie na 10 minut przed odlotem, więc samolot już dawno powinien być na pasie startowym. A tymczasem… luzik, czekamy na innych pasażerów :lol: . Uuuu… wsiadamy do samolotu po dalszej pół godzinie. W środku samolotu ludzie przyszykowani do lotu do stolicy europejskiej mody, no i My – zziajani, zmęczeni i buchający pełną barwą afrykańskich zapachów. Podczas lotu staramy się nie ruszać. Po prostu trwamy w bezruchu… :oops: Na Malpensie mieliśmy mieć 4h przerwy, ale samolot z Lizbony przyleciał tak późno, że ledwie zdążyliśmy coś zjeść i już trzeba się było pakować do kolejnego samolotu. Na szczęście już tego dnia ostatniego. Balice przywitały nas depresyjną aurą i jakąś dziwną kilkustopniową temperaturą. No, to żeśmy wrócili… :?
chris-peen 24 kwietnia 2023 23:08 Odpowiedz
Dzień 100To już ostatni odcinek z naszej podróży do Senegalu i Gambii. Czas na wnioski i podsumowanie z perspektywy kilku miesięcy, które upłynęły od naszego powrotu. Wyjazd uważam za bardzo udany. To był już mój czwarty pobyt w Czarnej Afryce i po raz kolejny się nie zawiodłem. Co jednak dla mnie najważniejsze, także Moja Pani (debiutantka w tym regionie) załapała afrykańskiego bakcyla, do tego stopnia, że mamy już kupione bilety na kolejną wyprawę do Czarnej Afryki :D . Udało nam się zrealizować prawie cały zakładany przed wyjazdem plan, aczkolwiek z przyczyn opisanych w relacji, zamiast pojechać do Tambacoundy i wjechać do Gambii od wschodu, pojechaliśmy do Saint – Louis, a do Gambii ostatecznie wróciliśmy od północy. Pobyt w Saint – Louis był notabene jedynym słabszym momentem naszego wyjazdu, ale tutaj nie zawiniło miasto (skądinąd bardzo ciekawe), lecz jego wyjątkowo niemili mieszkańcy :oops: . Przykre to o tyle, że akurat mieszkańców tych krajów zaliczyłbym do największych atutów tego wyjazdu, bowiem dawno nie spotkałem tak miłych, serdecznych i chętnych do pomocy ludzi, jak właśnie tam :) . Z miejsc, które widzieliśmy najbardziej podobała nam się środkowa Gambia, gdzie naprawdę przeżyliśmy niesamowite chwile. Odwiedziny Dakaru to z kolei spełnienie moich dziecięcych marzeń związanych ze śledzeniem relacji z rajdu Paryż – Dakar. Bardzo fajne i bezstresowe dni przeżyliśmy także w senegalskich Toubakoucie i Somone. Trochę więcej spodziewałem się natomiast po słynnym gambijskim wybrzeżu. Plaże ok, atmosfera też w porządku, a jednak nie było to miejsce, które jakoś szczególnie rozpaliło moje emocje :roll: . A może po prostu trochę mnie zniechęciła relatywnie duża ilość resortowych turystów i związane z tym konsekwencje (zawyżone ceny, fochy i żale miejscowych, cwaniacy szukający okazji)...Jeżeli chodzi o koszty to na cały 17 dniowy wyjazd wydaliśmy 10.820,00 zł za dwie osoby :!: . Cena ta nie wydaje się być szczególnie wysoka biorąc pod uwagę długość wyjazdu oraz fakt, że Czarna Afryka wcale nie jest tania. Za bilety TAP airlines na trasie Mediolan – Lizbona – Banjul zapłaciliśmy łącznie 3.703,00 zł, za bilety z Krakowa do Bergamo i z Mediolanu do Krakowa zapłaciliśmy łącznie 307,00 zł. Do tego trzeba doliczyć dojazd na lotnisko w Krakowie (70,00 zł), parking (195,00 zł), ubezpieczenie (235,00 zł) oraz leki antymalaryczne (396,00 zł). Hotele i inne wydatki wyniosły nas 5.914,00 zł. To był też bardzo udany wyjazd, jeżeli weźmiemy pod uwagę moje statystyki podróżnicze :D .Najważniejsze, to oczywiście odwiedzenie dwóch nowych państw i tym samym po tym wyjeździe z listy UN (wszystkie państwa należące do ONZ), mam już odwiedzonych 99 państw (na 193). Z kolei z listy UN+, do której należą wszystkie państwa należące do ONZ, ale także różne polityczno – geograficzne twory (Tajwan, Grenlandia, Gibraltar i.t.p.) po tym wyjeździe mam już odwiedzonych 120 krajów (na 266).Podczas wyjazdu odwiedziliśmy także 4 nowe regiony wg podziału Nomadmanii (Senegal – Louga, Saint – Louis, Matam, Senegal – Dakar, Thies, Diourbel, Fatick, Kaolack, Kaffrine, Gambia – Banjul, Lower River, North Bank oraz Gambia – Central and Upper River).Podczas naszej podróży odbyliśmy 6 lotów, z czego 4 – TAPem, 1 – WizzAirem oraz 1 – Ryanairem. Lecieliśmy 3 razy Airbusem A320, 1 raz Boeingiem 737 – MAX8, 1 raz Airbusem A321neo oraz 1 raz Embraerem 190. To były moje loty nr 506 – 511 ;) . I to tyle. Dziękuję za uwagę i do następnego razu :D .
afritraveller2 17 listopada 2023 05:08 Odpowiedz
Jesli chodzi o gambie to po drugiej stronie przeprawy promowej banjuj darre mozna na wlasna reke ogarnac wlasnego goscia ktory jest takim local guide wraz ze spaniem w jego domu. Czyli mozliwosc przebywania pewnie przez kilka dni z lokalnymi. Ceny najtansze ze wszystkich. Najwazniejsze zachowywac sie normalnie I nie narobic dziadostwa. Z respektem. Gosc ma na imie Allagie nr whatsupp +220 390 57 81. Zorganizuje kazda wycieczke I rozwiaze kazdy problem. Mozna przenocowac mieszkac z lokalnymi mieszkancami I dowiedziec sie jakie maja problemy bezposrednio. Ja osoboscie polecam. Sezon suchy 2023. Nas zebral z drogi ale odbierze z kazdej lokalizacji.